HomeStandard Blog Whole Post (Page 93)

Działacz Związku Polaków na Białorusi i korespondent polskich mediów na Białorusi Andrzej Poczobut prawdopodobnie usłyszy oskarżenie nie tylko  za rzekome „podżeganie do nienawiści na tle etnicznym, religijnym i innym”, o którym mowa w art. 130 Kodeksu Karnego Białorusi. Zarzucone mu zostanie także „nawoływanie do sankcji”, za które grozi na Białorusi kara od 4 do 12 lat pozbawienia wolności na podstawie art. 361 KK RB.

O nowym  absurdalnym oskarżeniu pod adresem Andrzeja Poczobuta poinformował na Facebooku wiceprzewodniczący Białoruskiego Zrzeszenia Dziennikarzy (BAJ) Barys Haretski. Działacz niezależnego środowiska dziennikarskiego Białorusi ocenił  dodatkowe oskarżenie wobec kolegi słowem „MASAKRA”

Reżimowi Łukaszenki widocznie rzeczywiście rozsypało się oskarżenie wcześniej szykowane przeciwko Andrzejowi, skoro śledczy postanowili sfabrykować dodatkowe, licząc, że tak czy inaczej wsadzą naszego kolegę do więzienia na dłużej.

Informacja od Barysa Haretskiego musi pochodzić z ostatniejk chwili, gdyż niedawno Andrzejowi Poczobutowi udało się przekazać dziennikowi „Rzeczpospolita” treść stawianych mu oskarżeń. Nie było wśród nich tego o którym napisał wiceprzewodniczący BAJ.

Żona Andrzeja Oksana Poczobut z kolei informowała niedawno o tym, że jej mąż zaczął zapoznawać się z materiałami swojej sprawy karnej, co świadczy o zbliżającym się procesie sądowym.

Znadniemna.pl na podstawie  facebook.com/harecki

Działacz Związku Polaków na Białorusi i korespondent polskich mediów na Białorusi Andrzej Poczobut prawdopodobnie usłyszy oskarżenie nie tylko  za rzekome „podżeganie do nienawiści na tle etnicznym, religijnym i innym”, o którym mowa w art. 130 Kodeksu Karnego Białorusi. Zarzucone mu zostanie także "nawoływanie do sankcji",

Biskup diecezji grodzieńskiej, Honorowy Obywatel Rejonu Solecznickiego Aleksander Kaszkiewicz w ubiegłym tygodniu modlił się razem z wiernymi parafii koleśnickiej. Wizytę duszpasterską w Koleśnikach Jego Ekscelencja złożył na zaproszenie proboszcza parafii Tadeusza Szwiedawicziusa w ramach obchodów 100-lecia konsekracji kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.

Podczas uroczystej mszy świętej ksiądz biskup wygłosił kazanie, podczas którego podkreślił zasługę ludzi w budowaniu Kościoła – zarówno świątyni, jak i zjawiska żywego.

„Podziękujmy Bogu za ten kościół. Sięgnijmy pamięcią i wdzięcznością Samuela Kuncewicza, który ufundował tu pierwszą kaplicę. Wspomnijmy Konstantego Kuncewicza, który w Koleśnikach wybudował kościół i założył klasztor karmelitów. Dziękujemy Panu za piękne świadectwo wiary ojców karmelitów, którzy z gorliwością i poświęceniem służyli miejscowej ludności. Tak było do 1831 roku, kiedy to po stłumieniu powstania listopadowego parafię zlikwidowano, a kościół rozebrano i przeniesiono do Radunia. Dopiero na początku XX wieku stało się możliwe wzniesienie nowej świątyni. Dziś musimy wspomnieć pierwszego proboszcza księdza Michała Rudzisa, fundatora świątyni Piotra Siedlikowskiego, architekta Michała Dubowika, kierownika budowy Adama Filipowicza-Dubowika, każdego parafianina, który przysłowiowym groszem dołożył się do powstania kościoła w Koleśnikach. Niech ta świątynia w dalszej i bliższej przyszłości rozbrzmiewa radosnymi głosami modlącego się ludu. Niech nowe pokolenia wiernie trwają przy Chrystusie, który jest Drogą, Prawdą i życiem” – mówił Jego Ekscelencja Aleksander Kaszkiewicz.

Po zakończeniu nabożeństwa za wizytę w rejonie solecznickim i wspólną modlitwę, w imieniu władz samorządowych księdzu biskupowi podziękowała wicemer rejonu solecznickiego Anna Jeswiliene, składając na ręce duszpasterza kwiaty i obraz autorstwa Anny Szpadzińskiej-Koss.

„Cieszymy się z wizyty Jego Ekscelencji w ojczystych stronach. Jest to dla nas zawsze wielka radość i wielki zaszczyt. Na pamiątkę dzisiejszego spotkania składamy obraz, przedstawiający letni wiejski pejzaż. Niech ta droga w łanach zboża zawsze prowadzi księdza biskupa do domu” – mówiła wicemer.

Słowa podziękowania dla księdza proboszcza złożyli także wierni parafii koleśnickiej.

Znadniemna.pl za salcininkai.lt

Biskup diecezji grodzieńskiej, Honorowy Obywatel Rejonu Solecznickiego Aleksander Kaszkiewicz w ubiegłym tygodniu modlił się razem z wiernymi parafii koleśnickiej. Wizytę duszpasterską w Koleśnikach Jego Ekscelencja złożył na zaproszenie proboszcza parafii Tadeusza Szwiedawicziusa w ramach obchodów 100-lecia konsekracji kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Podczas uroczystej

Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy zaprotestowało przeciwko zawieszeniu działalności litewskiej szkoły średniej w Pielasie na Białorusi.

Resort podaje, że wysłał do ambasady Białorusi w Wilnie oficjalną notę dyplomatyczną, wyrażającą „protest przeciwko działaniom białoruskich instytucji, zmierzającym do zamknięcia finansowanej przez państwo litewskie szkoły średniej w Pielasie”.

„Działania te są kontynuacją zamiaru rządu białoruskiego do likwidacji litewskojęzycznego szkolnictwa na Białorusi i naruszają umowy dwustronne między Litwą i Białorusią oraz konwencje międzynarodowe, które ustanawiają prawo przedstawicieli mniejszości narodowych do nauki w języku ojczystym” – podało MSZ.

Inspektorzy białoruskiej Służby Nadzoru Pożarowego odwiedzili gimnazjum w miejscowości Pielasa i zawiesili jego działalność po rzekomym wykryciu potencjalnych naruszeń.

„Zostaliśmy powiadomieni, że inspektorzy Służby Nadzoru Pożarowego odnotowali potencjalne naruszenia w szkole średniej w Pielasie. Zaproponowano zawieszenie działalności szkoły do czasu wyeliminowania zarejestrowanych uchybień. Zwracamy uwagę, że podczas poprzednich takich kontroli nie stwierdzono takich uchybień” – poinformowało litewskie Ministerstwo Edukacji, Nauki i Sportu.

Białoruś przyjęła m.in. poprawki do swojego kodeksu oświatowego, dzięki którym nie będzie już prowadzić edukacji w języku litewskim w litewskich szkołach w Pielasie i Rymdziunach.

Do tej pory na Białorusi działały 4 szkoły mniejszości narodowych, w tym dwie litewskie i dwie polskie, które od 1 września będą zrusyfikowane.

Litwa sfinansowała budowę działającej od 1992 roku szkoły średniej w Pielasie, która jest w całości finansowana przez Litwę. Litwa obiecuje dalsze finansowanie tej placówki.

Znadniemna.pl/PAP

Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy zaprotestowało przeciwko zawieszeniu działalności litewskiej szkoły średniej w Pielasie na Białorusi. Resort podaje, że wysłał do ambasady Białorusi w Wilnie oficjalną notę dyplomatyczną, wyrażającą „protest przeciwko działaniom białoruskich instytucji, zmierzającym do zamknięcia finansowanej przez państwo litewskie szkoły średniej w Pielasie”. „Działania te są

Dzisiaj, w Dniu Wojska Polskiego, polscy kombatanci w Nowej Zelandii  zrzeszeni  w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów (SPK) South Island Branch  (Oddziału Wyspy Południowej – red.) oddali hołd polskim bohaterom wojennym na Białorusi.

Chodzi o poległych polskich żołnierzy Armii Krajowej, których groby i pomniki zostały w tym roku zdewastowane przez białoruskie władze w Bogdanach, Bobrowiczach, Dyndyliszkach, Jodkiewiczach, Mikuliszkach,  Wołkowysku i Stryjówce.

Stowarzyszenie Polskich Kombatantów South Island Branch w Nowej Zelandii, czyli na innym względem Białorusi i Polski końcu świata, ze szczególnym niepokojem przyjęło informację o tym, że reżim białoruskiego dyktatora Łukaszenki prowadzi w swoim kraju walkę z poległymi polskimi żołnierzami. Tymi, którzy ginęli na ziemi białoruskiej w czasie II wojny światowej, walcząc z  niemieckim, a potem też sowieckim okupantem w interesie miejscowej ludności.

„Z okazji Święta Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej członkowie SPK South Island Branch, New Zealand złożyli kwiaty na grobach Żołnierzy Polskich pochowanych na cmentarzach w Christchurch i okolicy” – czytamy w relacji z antypodów nadesłanej  do nas przez uczestnika wydarzenia Piotra Sawickiego.

Autor relacji, pozdrawiając Rodaków na Białorusi z okazji Święta Wojska Polskiego pisze, że „w tym roku z uwagi na wydarzenia, jakie miały miejsce na cmentarzach Żołnierzy Polskich pochowanych na Białorusi, SPK South Island Branch, New Zealand nie mogło nie pamiętać o Rodakach, których groby zostały tak haniebnie zbezczeszczone”.

W kwaterze wojskowej Cmentarza Ruru Lawn Cemetery w Christchurch nieopodal nagrobku śp. Józefa Koniecznego Rodacy w Nowej Zelandii oddali symbolicznie hołd wszystkim polskim żołnierzom, którzy spoczywają na Białorusi. W tym celu postawili przy pomniku kartki z nazwami miejscowości, w których zostały zbezczeszczone na Białorusi polskie upamiętnienia.

Przy okazji tegorocznego Święta Wojska Polskiego kombatanci polscy w Nowej Zelandii zwrócili się z prośbą do środowisk polonijnych na całym świecie o pamięć o dzielnych Polskich Żołnierzach, których prochy spoczywają na Białorusi.

Znadniemna.pl na podstawie relacji Piotra Sawickiego z SPK South Island Branch, New Zealand

Dzisiaj, w Dniu Wojska Polskiego, polscy kombatanci w Nowej Zelandii  zrzeszeni  w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów (SPK) South Island Branch  (Oddziału Wyspy Południowej - red.) oddali hołd polskim bohaterom wojennym na Białorusi. Chodzi o poległych polskich żołnierzy Armii Krajowej, których groby i pomniki zostały w tym roku

Tygodniowy obóz dla dzieci z Białorusi o nazwie „Wielcy Polacy inspiracją dla młodych pokoleń”, odbył się w dniach 6-13 sierpnia w miasteczku szkoleniowym Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Organizatorem wydarzenia była Fundacja Polska 360, od wielu lat współpracująca ze środowiskami polskimi na Białorusi.

Młodzież i dzieci polskie z Białorusi miały niezwykle nasycony tydzień. Każdego dnia organizowano dla nich treningi sportowe z różnych dyscyplin, odbywały się szkolenia i warsztaty z zakresu polskiej historii i języka ojczystego.

Każdego dnia obozowicze poznawali jedną z ważnych postaci polskiej historii, literatury czy nauki.
W dniu, poświęconym autorce „Roty” Marii Konopnickiej, uczestnicy obozu zwiedzili między innymi Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, odbyli warsztaty tematyczne o wybitnej polskiej pisarce, a także spacerowali po warszawskiej Starówce.”

W dniu poświęconym astronomowi wszechczasów, naszemu wybitnemu rodakowi Mikołajowi Kopernikowi, polskie dzieci z Białorusi nie tylko poznali dlaczego o naszym rodaku z Torunia mówią, że „wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię”. Przy okazji przybliżenia obozowiczom dorobku naukowego wybitnego astronoma, organizatorzy zapoznali ich także z innymi naukowymi osiągnięciami, zarówno polskimi, jak też światowymi, zapraszając do zwiedzania Centrum Naukowego Kopernik. Jest to miejsce, które chętnie, w celach podniesienia kompetencji naukowych odwiedzają wycieczki szkolne z całej Polski.

W drugiej połowie dnia Mikołaja Kopernika, obozowicze od strony teoretycznej poznali życiorys, a od praktycznej warsztat treningowy legendy polskiej Lekkiej Atletyki Janusza Kusocińskiego, złotego medalisty Igrzysk Olimpijskich 1932 roku w Los Angeles, obrońcy Warszawy w 1939 roku, zamordowanego przez Niemców 21 czerwca 1940 roku.

Pobyt polskich dzieci z Białorusi na obozie w Warszawie nie mógł się odbyć bez dnia poświęconego nowoczesnym technologiom. W tym dniu obozowicze dowiedzieli się między innymi o e-sporcie, czyli nowoczesnej formie zawodów sportowych, odbywających się za pośrednictwem komputerów, konsoli do gier i innego sprzętu elektronicznego oraz informatycznego. W tym dniu uczestnicy obozu odwiedzili warszawski FPS Center, będący miejscem kultowym dla miłośników gier komputerowych, w którym prowadzone są treningi oraz organizowane zawody e-sportowe.

Polacy mają wybitne osiągnięcia nie tylko w literaturze, nauce i sporcie. Polską specjalnością jest także zdobywanie najwyższych szczytów w znaczeniu dosłownym. Obozowicze dowiedzieli się o tym w dniu poświęconym wybitnej polskiej mistrzyni wspinaczki Wandzie Rutkiewicz, zwanej himalaistką wszechczasów, gdyż jako pierwsza z kobiet zdobyła szczyt K2, uważany za najtrudniejszą górę świata, nawet trudniejszą od najwyższego szczytu Ziemi, jakim jest Mount Everest, który Polska także zdobyła, jako pierwsza z Europejek.

W dniu himalaistki wszechczasów obozowicze spotkali się z prawdziwymi ratownikami z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (TOPR), którzy nauczyli ich technik ratowniczych oraz zaproponowali spróbować sił na ściance wspinaczkowej, na której ćwiczą technikę wspinania prawdziwi profesjonaliści tego rodzaju aktywności fizycznej.

Zakończył się tydzień z Wielkimi Polakami mocnym akcentem patriotycznym. Był to bowiem Dzień Batalionu Kilińskiego, oddziału Armii Krajowej, który wsławił się ofiarną, ale skuteczną walką w Powstaniu Warszawskim. Batalion Kilińskiego zdobył między innymi znakomity przedwojenny warszawski wieżowiec PAST (nazwa pochodzi od mieszczącej się w nim Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej -red.). Młodzież i dzieci z Białorusi odbyły w tym dniu wycieczkę po Warszawie zabytkowym autobusem i zwiedziły Muzeum Wojska Polskiego.

Jeden z organizatorów obozu z Wielkimi Polakami dla polskiej młodzieży i dzieci z Białorusi przedstawiciel Fundacji Polska 360 Denis Zwonik powiedział w rozmowie z nami, że reprezentowana przez niego fundacja od wielu lat organizuje obozy edukacyjno-sportowe dla dzieci ze Wschodu.

Denis Zwonik

– Każdego roku staramy się zaprosić do udziału w obozach dzieci z Białorusi. Jedną z zasad rekrutacji do udziału w takim obozie jest aktywność dziecka w ciągu roku szkolnego w zakresie pobieranej przez nie nauki języka polskiego. Niektórzy obozowicze przyjeżdżają na nasze obozy kilka lat z rzędu. Dzięki temu możemy zaobserwować ich postępy w nauce języka polskiego i dopasować program pobytu na obozie między innymi do zdolności językowych naszych podopiecznych. Muszę powiedzieć, że pod tym względem programy tegorocznych obozów, a realizujemy ich kilka, są dosyć ambitne – powiedział Denis Zwonik.

Projekt został dofinansowany ze środków budżetu państwa w ramach konkursu KPRM „Polonia i Polacy za granicą – Wypoczynek letni 2022”.

Znadniemna.pl

Tygodniowy obóz dla dzieci z Białorusi o nazwie „Wielcy Polacy inspiracją dla młodych pokoleń”, odbył się w dniach 6-13 sierpnia w miasteczku szkoleniowym Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Organizatorem wydarzenia była Fundacja Polska 360, od wielu lat współpracująca ze środowiskami polskimi na Białorusi. Młodzież i dzieci

Archiwa KGB/NKWD z informacjami o represjonowanych przez sowietów na terytorium dzisiejszej Białorusi są już w rękach BYPOL, organizacji zrzeszającej byłych funkcjonariuszy struktur siłowych.

Jak informuje Nasza Niwa, antydyktatorska inicjatywa sił bezpieczeństwa BYPOL weszła w posiadanie zdigitalizowanego archiwum KGB z aktami ofiar represji.

Baza zawiera tysiące nazwisk, ale dokładna liczba, jak mówią przedstawiciele BYPOL, jest nadal trudna do określenia.

Przedstawiciel organizacji powiedział Naszej Niwie, że obecnie trwają prace nad strukturą archiwum, aby umożliwić dostęp do nich wszystkim chętnym.

„W tej chwili trwają prace nad uporządkowaniem tych informacji, zredukowaniem ich do takiej bazy danych, z którą będzie mógł pracować każdy, wystarczy wpisać nazwisko. Następnie planuje się, że baza będzie publicznie dostępna, dla każdego” – powiedzieli Naszej Niwie przedstawiciele BYPOL.

Internetowa gazeta wskazuje, że KGB zdigitalizowało ze swojego archiwum akta dotyczące Białorusinów represjonowanych w Związku Radzieckim.

W sumie, według białoruskich historyków, w czasach sowieckich w BSRR represjonowano około 600 tysięcy osób. Szacują, że z rąk sowietów zginęło ok. 200 tys. ofiar represji.

Wiele z tych niewinnych ofiar została zrehabilitowana, a fakt nielegalnych represji politycznych został uznany na szczeblu państwowym nawet w czasach ZSRR.

Za rządów Łukaszenki temat znów zaczął być wyciszany. W przeciwieństwie do krajów sąsiednich archiwa sowieckiej bezpieki na Białorusi nigdy nie zostały otwarte z różnych, wymyślonych powodów. Podawano argument, że „społeczeństwo nie jest jeszcze gotowe” i „może to doprowadzić do próby odwetu rodzin represjonowanych na katach i ich potomkach”. Jak pokazały lata 2020-2022, nie był to przypadek, ale element przygotowań do nowych, choć mniej krwawych, masowych represji.

Na uroczysku Kuropaty pod Mińskiem, w masowych grobach spoczywają ofiary egzekucji dokonywanych przez NKWD. Ile ich jest? Tego dokładnie nikt nie wie. Według oficjalnych danych białoruskich – kilkadziesiąt do stu tysięcy, według niezależnych historyków, w tym Zenona Paźniaka – od 100 tys. do 250 tys. Profesor Zdzisław Winnicki z Uniwersytetu Wrocławskiego podaje liczbę 250 tys., a brytyjski historyk Norman Davies twierdzi, że zamordowano tu nawet więcej niż ćwierć miliona osób, zarówno Polaków jak Białorusinów.

Zdaniem historyków, może tu spoczywać także 3872 Polaków z tzw. „Białoruskiej Listy Katyńskiej” zamordowanych w kwietniu i maju 1940 r. Są tu także ofiary tzw. „operacji polskiej” NKWD i Polacy z zajętych przez sowietów przedwojennych Kresów zabici po roku 1940. Wśród ofiar najwięcej jest dawnych mieszkańców Mińska i Mińszczyzny.

Znadniemna.pl za ba/Kresy24/

Archiwa KGB/NKWD z informacjami o represjonowanych przez sowietów na terytorium dzisiejszej Białorusi są już w rękach BYPOL, organizacji zrzeszającej byłych funkcjonariuszy struktur siłowych. Jak informuje Nasza Niwa, antydyktatorska inicjatywa sił bezpieczeństwa BYPOL weszła w posiadanie zdigitalizowanego archiwum KGB z aktami ofiar represji. Baza zawiera tysiące nazwisk, ale

11 sierpnia, 85 lat temu (1937 r.), za przyzwoleniem Stalina, ludowy komisarz spraw wewnętrznych – szef NKWD Nikołaj Jeżow wydał rozkaz dotyczący rozpoczęcia masowej eksterminacji Polaków zamieszkujących terytorium ZSRS. W dniu dzisiejszym Polacy na Białorusi znowu są prześladowani, a polskie miejsca pamięci narodowej, język i kultura – niszczone. Przy okazji rocznicy tragicznych wydarzeń sprzed 85. lat  – NIE ZAPOMNIJMY O ANDRZEJU POCZOBUCIE i ANDŻELICE BORYS, czekających na proces oraz tysiącach innych więźniów politycznych na Białorusi.

„Operacja polska”, czyli nic innego jak skierowana przeciwko narodowi polskiemu zbrodnia ludobójstwa, której ofiarą padło co najmniej 111 tys. osób, zaś ok. 140 tys. naszych rodaków zostało „osądzonych” i wysłanych do więzień i łagrów. Nie oszczędzano nawet kobiet i dzieci. Prześladowania trwały przez ponad rok. Zakończyły się w listopadzie 1938 roku.

W momencie podpisania Traktatu ryskiego, około miliona Polaków pozostało na dalekich Kresach dawnej Rzeczypospolitej. W pierwszych latach istnienia sowieckiego imperium charakteryzowali się oni odpornością na indoktrynację nowego reżimu. Bardzo niewielu Polaków znajdowało się wśród władz sowieckich. Kilku z nich marzyło jednak o podjęciu próby zjednania swoich rodaków.

„Nasza ojczyzna tu, nie tam” – mówił Feliks Kon. W 1925 roku utworzono Polski Rejon Narodowościowy na Ukrainie im. Juliana Marchlewskiego. W jego granicach zamieszkiwało kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Siedem lat później utworzono podobny region na Białorusi. Jego patronem został sowiecki zbrodniarz polskiego pochodzenia Feliks Dzierżyński. W polskich okręgach autonomicznych wydawano polskojęzyczną prasę, funkcjonowały polskie szkoły i ściśle kontrolowane organizacje przeznaczone dla Polaków. Utworzenie regionów miało ograniczać nadmierne ambicje ukraińskich i białoruskich komunistów, którzy dążyli do zwiększania niezależności swoich republik względem Moskwy. Polacy mieli być narzędziem „przywoływania do porządku” Ukraińców i Białorusinów.

Jak się szybko okazało – „przywileje” dla Polaków nie oznaczały, że nie byli poddawani kontroli państwa totalitarnego i represjonowani. Szczególnie brutalnie zwalczano Kościół katolicki.

„Dano im pewną niezależność, ale próba zakończyła się niepowodzeniem, m.in. z powodu niechęci Polaków do kolektywizacji rolnictwa i ich przywiązania do wiary katolickiej, która w ZSRS często była nazywana +polską wiarą+. Wśród Polaków wybuchały bunty, które władze sowieckie musiały pacyfikować przy pomocy milicji i wojska” – relacjonował Mariusz Kwaśniak, współautor wystawy IPN poświęconej „operacji polskiej”.

Kulminacja represji nastąpiła po rozkazie Jeżowa z sierpnia 1937 roku. Jednak Polacy w ZSRS przez cały okres trwania paranoicznej władzy sowieckiej byli uznawani za podejrzanych. Tak było w okresie kolektywizacji i akcji ateistycznej, w trakcie głodu na Ukrainie i wysiedleń w 1935 roku, w czasie likwidacji Polskich Okręgów Autonomicznych, tzw. Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny.

Już w 1933 roku doszło do pierwszych wysiedleń Polaków i przedstawicieli innych narodowości z obszarów przygranicznych. W dokumentach NKWD pojawiała się wizja polskiego spisku wymierzonego w reżim sowiecki. Na początku 1937 roku ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRS Nikołaj Jeżow przekazał Stalinowi informację o istnieniu podziemnej Polskiej Organizacji Wojskowej. Przynależność do tej nieistniejącej od 1921 roku formacji miała stać się jednym z najczęstszych oskarżeń wobec Polaków aresztowanych kilka miesięcy później.

Pierwsza strona rozkazu Jeżowa nr 00485 rozpoczynającego operację polską NKWD, 11 sierpnia 1937 roku

Śmierć albo więzienie

Czerwiec 1937 rok. Ludowy komisarz spraw wewnętrznych Nikołaj Jeżow (piąty od lewej w dolnym rzędzie) na spotkaniu poświęconym wprowadzeniu masowych represji. Fot. Centrum Naukowo-Informacyjne „Memoriał” w Moskwie

9 sierpnia 1937 roku Biuro Polityczne KC WKP(b) zatwierdziło rozkaz Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych o likwidacji polskich grup szpiegowsko-dywersyjnych i organizacji POW. Dwa dni później Jeżow wydał rozkaz uściślający decyzję partii. „Wszyscy aresztowani, zależnie od stopnia ujawnionej winy wykazanego w toku śledztwa, dzieleni są na dwie kategorie: pierwsza kategoria, podlegająca rozstrzelaniu, do której należą szpiegowskie, dywersyjne, szkodnicze i powstańcze kadry polskiego wywiadu; druga kategoria, do której należą mniej aktywni z nich, podlegająca karze zamknięcia w więzieniu i łagrach z wyrokami od 5 do 10 lat”. W tym samym czasie fala represji dotknęła także inne narody ZSRS, ale, jak zauważa historyk Nikołaj Iwanow, to Polacy byli „pierwszym narodem ukaranym”.

Kaci z NKWD byli nagradzani

W trakcie Wielkiego Terroru, jaki zapanował w tym czasie w Sowietach, korzystano głównie z pierwszej kategorii kary i w rezultacie, według ustaleń rosyjskiego Stowarzyszenia „Memoriał”, zamordowano co najmniej 111 tys. Polaków.

Tomasz Sommer, autor jednej z monografii tego mordu, pt. „Operacja antypolska NKWD 1937-1938”, liczbę zabitych szacuje na blisko 140 tys., wliczając też w tę statystykę ofiary łagrów oraz rodziny represjonowanych, które prześladowano na podstawie rozkazu o numerze 00486.

„Decyzja o represjonowaniu rodzin dotyczyła nie tylko Polaków, ale również innych nacji. Skala tej zbrodni nie została do dziś zbadana, ale należy zakładać, że rozkaz ten stosowano masowo. Istnieje hipoteza, że to właśnie skala restrykcji wobec członków rodzin „zdrajców ojczyzny” doprowadziła do zakończenia Wielkiego Terroru, poprzez paraliż ośrodków penitencjarnych, domów dziecka czy sierocińców” – mówi Mariusz Kwaśniak.

Na podstawie rozkazów Jeżowa dzieci skazanych zostały „uwięzione w obozach albo koloniach pracy NKWD lub w domach dziecka o specjalnym reżimie”, zaś „dzieci karmione piersią kierowane razem ze skazanymi matkami do obozów, skąd po osiągnięciu 1–1,5 roku przenoszone do domów dziecka i żłobków”.

Podstawą aresztowania mogło być miejsce urodzenia na terenie przedrozbiorowej Polski, nazwisko o polskim brzmieniu lub wyznanie. To powodowało, że mordowano jako Polaków także Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Ukraińców i Żydów. Zarządy regionalne NKWD, aby spełnić wymagania „centrali”, aresztowały zupełnie przypadkowych ludzi, których nazwiska miały polski charakter.

Według amerykańskiego historyka Terry’ego Martina w czasie Wielkiego Terroru Polak mieszkający w ZSRS miał 31 razy większą szansę być rozstrzelanym, niż wynosiła średnia dla innych grup narodowościowych. O skali zbrodni świadczą raporty składane Stalinowi przez Jeżowa. Już 10 września meldował, że „spośród polskich zbiegów, uchodźców politycznych, jeńców wojennych, osób utrzymujących stosunki z konsulatami i innych kontyngentów, podejrzanych o szpiegostwo na rzecz Polski, aresztowano 23216 osób”.

Wobec aresztowanych stosowano typowe dla NKWD tortury służące wymuszeniu przyznania się do stawianych fikcyjnych zarzutów. Następnie funkcjonariusze sowieckiej bezpieki przesyłali sprawę do tzw. trójki lub dwójki, która kwalifikowała oskarżonych do pierwszej lub drugiej kategorii, a następnie przesyłała listy skazanych do Moskwy. Tam tzw. albumy oskarżonych podpisywali Jeżow i prokurator Andriej Wyszyński. Często byli wyręczani przez swoich zastępców.

Operacja polska NKWD 1937-1938. Polecenie wydał Stalin, a zrealizował je szef NKWD Nikołaj Jeżow

„Z zasady w 95 proc. przypadków dawano najwyższy wymiar kary. Potem spisywano protokół i dawano do podpisu Jeżowowi. Jeżow, jak niejednokrotnie sam widziałem, nawet ich nie czytał, otwierał na ostatniej stronie i ze śmiechem pytał Cesarskiego (Władimira Cesarskiego, kierownika moskiewskiego oddziału NKWD – przyp. red.), ilu tu Polaczków… podpisywał, nie czytając, już był tam podpis Wyszyńskiego” – zeznawał polskojęzyczny funkcjonariusz NKWD Stanisław Redens, szwagier Stalina, jeden z wykonawców zbrodni. On również został oskarżony o przynależność do polskiej siatki szpiegowskiej i rozstrzelany w lutym 1940 roku.

Oddział egzekucyjny NKWD, okolice Dołbysza. Zbiory Stefana Kuriaty

Operacja polska oznaczała też niemal całkowitą zagładę polskich komunistów. Nielicznych uratowała służba w pogrążonej w wojnie domowej Hiszpanii lub polskie więzienie. Wielka czystka, której częścią była operacja polska, pożarła także swojego głównego wykonawcę. Wiosną 1939 roku pozbawiony wpływów Jeżow został aresztowany, oskarżony o szpiegostwo na rzecz Polski i Niemiec i rozstrzelany w lutym 1940 roku. Zdjęcia, na których znajdował się wraz ze Stalinem, poddano retuszowi.

Jak zwraca uwagę Nikołaj Iwanow, sowiecki dyktator był swego rodzaju „zleceniodawcą” operacji polskiej: „Stalin nie wnikał w detale masowych represji, jedynie zachęcając swych podwładnych do jeszcze większego zaangażowania w terror, do zwiększenia limitów aresztowanych, zastosowania coraz ostrzejszych środków prześladowania ofiar”.

Przyjęto ustawę, aby upamiętnić…

Gigantyczna zbrodnia z lat 1937-1938 była całkowicie przemilczana w okresie PRL. Również na emigracji wiedza o masowej eksterminacji Polaków była bardzo niewielka. Dopiero w 1991 roku w Polsce ukazała się pierwsza synteza dziejów Polaków w imperium sowieckim pióra Nikołaja Iwanowa „Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim 1921-1939”. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyniki badań nad zbrodnią na Polakach opublikował „Memoriał”. Kolejnym przełomem w badaniach nad operacją polską było nawiązanie bliskiej współpracy między polskim Instytutem Pamięci Narodowej a archiwistami z Ukrainy, gdzie zachowała się ogromna dokumentacja mordu. W 2010 roku ukazała się wspólna publikacja IPN i Archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy „Polska i Ukraina w latach trzydziestych-czterdziestych XX wieku. Tom 8. Wielki terror. Operacja polska 1937-1938”. Od 2018 roku IPN prezentuje wystawę planszową „Rozkaz nr 00485. Antypolska operacja NKWD na sowieckiej Ukrainie 1937–1938”. Do tej pory oglądali ją widzowie w kilkudziesięciu miejscach w Polsce, Ukrainie, USA i Australii.

W 2009 roku Sejm RP przyjął uchwałę upamiętniającą ofiary zbrodni dokonanych w latach 1937–1939 na Polakach w ZSRS: „Sejm Rzeczypospolitej Polskiej oddaje cześć pamięci 150 tys. Polaków zamordowanych przez NKWD w latach 1937–1939 w ramach tzw. operacji polskiej w czasie Wielkiego Terroru. Sejm wyraża wdzięczność działaczom rosyjskiego stowarzyszenia „Memoriał” oraz tym historykom rosyjskim i ukraińskim, którzy podtrzymują pamięć o ludobójstwie dokonanym na naszych niewinnych rodakach”.

Kuropaty, groby ofiar sowieckiego terroru 1937 – 1938

 W 2014 roku w księgarniach pojawiła się skierowana do szerokiej publiczności wspomniana monografia Tomasza Sommera „Operacja antypolska NKWD 1937–1938”. W tym samym roku prof. Iwanow opublikował monografię „Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina. Operacja polska 1937-1938”. W przedmowie wyrażał żal z powodu swoistej amnezji, która objęła sowiecką zbrodnię z końca lat trzydziestych: „To, co się stało na Kresach, jest tragedią na miarę Katynia. Polacy, polskie ofiary komunizmu nie mogą i nie powinni być dzieleni na naszych i ich ofiary na lepszych i gorszych, na tych pierwszej i drugiej kategorii. Polska pamięć historyczna nie powinna być wybiórcza. Nie może być silnym, zdrowym i godnym szacunku naród, który zapomina lub wykreśla z pamięci tak ważną część własnej historii”.

Znadniemna.pl/PAP

11 sierpnia, 85 lat temu (1937 r.), za przyzwoleniem Stalina, ludowy komisarz spraw wewnętrznych - szef NKWD Nikołaj Jeżow wydał rozkaz dotyczący rozpoczęcia masowej eksterminacji Polaków zamieszkujących terytorium ZSRS. W dniu dzisiejszym Polacy na Białorusi znowu są prześladowani, a polskie miejsca pamięci narodowej, język i

10 sierpnia 1898 roku w Okuniewie urodził się Tadeusz Dołęga-Mostowicz – pisarz, prozaik, scenarzysta. Autor powieści, m.in. „Kariera Nikodema Dyzmy”, ,”Znachor”, „Profesor Wilczur” , doceniany przez Witolda Gombrowicza za umiejętność konstruowania powieści – przy okazji zaznaczył w „Dziennikach” swój podziw dla samodyscypliny i praktycznego podejścia do życia. Sam o sobie mówił: „Ja nie piszę, tylko zarabiam. Gdy zarobię wystarczająco dużo i zbiję majątek, wezmę się do pisania czegoś wielkiego i prawdziwego. Myślę, że nastąpi to, gdy skończę pięćdziesiątkę”.

Tadeusz Dołęga-Mostowicz pochodził z Wileńszczyzny (obecna Białoruś). Urodził się 10 sierpnia 1898 roku w folwarku Okuniewo, położonym 10 km od Głębokiego (gubernia witebska).

Prof. Anna Martuszewska, autorka hasła „Tadeusz Dołęga-Mostowicz” w Bibliotece Literatury Polskiej podała, że ojciec Mostowicza był zamożnym prawnikiem. Inni biografowie twierdzą, że rodzice byli właścicielami (lub dzierżawcami) wzorcowego gospodarstwa rolnego, którym zajmowała się matka. Tadeusz miał siostrę Janinę i brata Władysława.

Swoje dzieciństwo Mostowicz wspominał na łamach „Kuriera Czerwonego”: „Fatalną właściwością moich dziecinnych marzeń i pragnień było to, że wszystkie bardzo szybko… urzeczywistniały się. Jakże można było długo cieszyć się nadzieją, że człowiek zostanie stangretem, gdy już w ósmym roku życia umie się nieźle powozić parą koni, a nawet tandemem. Cóż zostanie z marzeń o szoferce, gdy już w jedenastym roku, z trudem sięgając nogami do pedałów, kieruje się autem. Cóż zostanie z rojeń o przygodach Old Shaterhanda chłopcu, który ma dość wyobraźni, by uwierzyć, że strzelając do wron lub zajęcy, wytępia całe masy podstępnych Komanczów”.

W 1915 roku zdał maturę w rosyjskim gimnazjum w Wilnie i rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Kijowskiego. Jako student należał do Polskiej Organizacji Wojskowej tj. siatki Piłsudskiego, wyspecjalizowanej w wywiadzie i dywersji. W 1917 lub 1918 roku Mostowicz przerwał studia, i przez Finlandię i Szwecję przedostał się do Warszawy, aby zaciągnąć się jako ochotnik do Wojska Polskiego. Potem wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Nie zachowała się nazwa jego pułku, ale prawdopodobnie był kawalerzystą. „Zachwycony trylogią Sienkiewicza, widziałem siebie z szablą w dłoni w brawurowej szarży kawaleryjskiej. Byłem jeszcze gołowąsem, gdy i to marzenie się ziściło” – napisał po latach o tym epizodzie.

Wojna zdruzgotała świat rodziny Mostowiczów. Postanowieniem traktatu pokojowego w Rydze w 1921 roku. Okuniewo przypadło bolszewickiej Rosji. Doszczętnie spauperyzowani, przeżywając niebezpieczne przygody, ewakuowali się do Polski.

Mostowicz wystąpił z wojska w 1922 roku. Dzięki wsparciu rodziny dostał posadę zecera. Potem awansował na korektora i reportera. „Skromna pensja nie wystarczyła mu na lepsze zakwaterowanie niż łóżko w wieloosobowym pokoju, wynajętym gdzieś na Pradze. Doświadczenia z tych lat z pewnością później wykorzystał, pisząc powieść o doktorze Murku, w której detalicznie odmalował warunki bytowe stołecznej biedoty” – ocenił Wojciech Rodak w „Naszej historii”.

W 1925 roku otrzymał etat w redakcji „Rzeczpospolitej”, dziennika prorządowego, związanego z Chrześcijańską Demokracją. Za jego pisarski debiut jest uznawana humoreska „Sen pani Tuńci”.

Podczas przewrotu majowego, opowiedział się przeciwko sanacji. Z pozycji weterana i ziemianina, bronił „honoru munduru”, oskarżał sanację o tolerancję dla lewicowego terroryzmu, upadku kultury, ogłupiania Polaków, szerzenia pornografii, przestępczości kryminalnej, o „chuligaństwo, nocne napady, masakry, morderstwa, denuncjacje i rugi, protekcje”. Jego zdaniem „sanacja wyobraża sobie państwo jako szereg agend do opanowania i kierowani, i to nie w myśl woli czy pragnień narodu (…) a według mafijnego szablony zakonspirowanej hierarchii”.

Janusz Minkiewicz wspominał: „Gdy kamaryla Piłsudskiego porwała i ukryła w zamknięciu wrogiego sanacji generała Malczewskiego, Mostowicz wiedziony detektywistycznym węchem dziennikarza wytropił, gdzie więziono generała (…). Przez wiele następnych miesięcy, korzystając z nie dość jeszcze wtedy zacieśnionego kagańca prasowego, nie szczędzi najostrzejszych słów prawdy, ironii i potępienia skierowanych przeciw uczestnikom przewrotu majowego, a przede wszystkim przeciw głównemu jego autorowi. Zjadliwe artykuły i felietony Mostowicza zaczynają stawać się groźne i niebezpieczne dla nie czujących oparcia w społeczeństwie ludzi sanacji” (Dziennik Łódzki 351/1947).

Dołęga-Mostowicz zajął się też sprawą brutalnego pobicia, przez nieznanych sprawców w mundurach, działacza Związku Ludowo-Narodowego oraz Stronnictwa Narodowego, posła Jerzego Zdziechowskiego. W felietonie „Rozluźnione fundamenty armii” przypomniał podobne sytuacje: „Ile to mieliśmy napadów uzbrojonych oficerów na publicystów i polityków? Ile razy oficer na trzeźwo lub po pijanemu użył szabli czy rewolweru wobec bezbronnego obywatela? Ile aktów terroru, hańbiących mundur oficerski burd po knajpach i kabaretach zanotowały kroniki? (…) Między kapłanów honoru i rycerskości po cichu wszedł, wślizgnął się cham. Wulgarny cham z cepem w pięści, co się w bandy zbiera, ludzi po nocach napada i bije bezbronnych do krwi, do utraty przytomności, a zemdlonych butem kopie”.

Poruszał też sprawę zaginięcia gen. Włodzimierza Zagórskiego. Sprawa była skomplikowana, obfitowała w zwroty akcji i do dzisiaj nie jest wyjaśniona. Mostowicz napisał o tym felieton, który wzburzył piłsudczyków: „Nowa gra towarzyska”: „Generałowie w Polsce mają to do siebie, że umieją znikać. Ta kamforyczna właściwość może oddać podczas wojny wielkie usługi naszej armii. Podczas pokoju zaś daje miłą rozrywkę społeczeństwu. Cóż milszego, jak siedząc przy czarnej kawie, emocjonować się pytaniem: Gdzie on może być?”.

Kilkanaście dni później, 8 września 1927 roku sam został skatowany przez nieznanych sprawców. Szczegółowo zrelacjonowała to „Rzeczpospolita” z 10 września: „o godz. 11.30 wieczorem współpracownik naszego pisma redaktor T. Dołęga-Mostowicz, powracając do domu przy ul. Grójeckiej nr 44 (Mostowicz mieszkał wtedy u swojego wuja Zygmunta Rytla, profesora Politechniki Warszawskiej – PAP), w pobliżu tegoż został napadnięty przez siedmiu zbirów uzbrojonych w pałki. Grad uderzeń padł tak niespodziewanie, że red. Mostowicz, który nawet laski nie miał przy sobie, nie mógł wcale myśleć o obronie. (…) Toteż w niespełna minutę red. Mostowicz ogłuszony ciosami padł na bruk. Napastnicy (…) wrzucili go do samochodu osobowego, torpedo którego marki nie udało się ustalić. Nadmienić należy, że samochód był luksusowy (…). Red. Mostowicz odzyskał przytomność wówczas już, kiedy auto było wśród pól. Leżał na spodzie samochodu, przygniatany kolanami napastników, którzy wykręcali mu ręce, kopali nogami i ogólnie znęcali się nad nim. W usta poniewieranemu wtłoczono knebel z chustki do nosa. Niebawem auto stanęło na skraju lasu (…) i wszyscy (…), po wypchnięciu swojej ofiary do pobliskiego rowu, poczęli bezlitośnie go bić kijami, jednocześnie krzycząc: +A nie będzie tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!+”.

Incydent wywołał ostrą reakcję społeczną – jej echa można odnaleźć w podziękowaniach, jakie opublikował Dołęga-Mostowicz 13 września: „Napaść dokonana na mnie, jako akt terroru wobec publicysty, wywołała żywy odruch w społeczeństwie. który się wyraził w jednomyślnem potępieniu ze strony prasy, oraz w wielkiej ilości listów, depesz i biletów złożonych przez osobistości polityczne różnych obozów, nie wyłączając rządowego. Wszystkim tym, którzy przesłali wyrazy współczucia i ubolewania, na tem miejscu serdecznie dziękuję”.

Nawet prosanacyjne Wiadomości Literackie określiły zajście „jednym z najwstrętniejszych wydarzeń w dziejach obyczajowości odrodzonej Polski”. I pytały o standardy: „Cóż wspólnego z uczciwością i honorem posiada postępek ludzi w siedmiu podstępnie napadających bezbronnego człowieka?”. „Polska Zbrojna” zakwalifikowała zajście jako „samosąd”. Zarząd Syndykatu Dziennikarzy Warszawskich wyraził „głębokie współczucie Koledze T. Mostowiczowi, który stał się ofiarą wstrętnego napadu zbirów podszywających się pod hasła ideowe”.

Oficjalnie śledztwo zakończyło się umorzeniem, pomimo poszlak i dowodów, że kidnaperami byli funkcjonariusze policji, pod wodzą por. Bolesława Kusińskiego, którzy posłużyli się buickiem płk. Janusza Jagryma-Maleszewskiego, komendanta głównego Policji Państwowej.

Rekonwalescencja 29-letniego Mostowicza zajęła kwartał. Były też trwałe konsekwencje „lekcji pisania” w sękocińskim lesie: pisarz stracił słuch w jednym uchu, rozchorował się na serce. Doznał psychicznego urazu, który sprawił, że złagodził krytykę rządów pomajowych, a w listopadzie 1928 roku wziął rozbrat z dziennikarstwem.

Odtąd publikował popularne powieści w odcinkach, które następnie wydawano w postaci książkowej. W 1929 roku debiutował na łamach katowickiej gazety „Polonia” powieścią „Ostatnia brygada”, a w 1931 roku na łamach „ABC” zaczęła się ukazywać jego najbardziej znana powieść, satyryczna „Kariera Nikodema Dyzmy”.

Władze dokonały konfiskaty niektórych odcinków „Kariery…” – w efekcie książka, wydana w Oficynie Rój, została bestselerem. „Sposób, w jaki Mostowicz przedstawił ówczesną elitę był swego rodzaju zemstą na grupie sanacyjnej za wcześniejsze pobicie” – ocenił prof. Józef Rurawski w monografii „Tadeusz Dołęga-Mostowicz”.

Napad, który zagroził jego życiu, pisarz wykorzystał także w powieści „Znachor”, gdzie tytułowy bohater, pobity przez bandytów, stracił pamięć. Ale Mostowicza nie dotknęła amnezja. Michał Choromański, świadek wydarzeń i dobry znajomy Dołęgi-Mostowicza, opisał go w „Memuarach” „był to przemiły kompan i później kiedyś w Bristolu pokazywał mi ludzi, którzy go bili”.

Marek Sołtysik, autor licznych biografii, który pracuje nad opracowaniem o Choromańskim, potwierdził na portalu pisarze.pl fakt, który umknął uwagi pamiętnikarzy i jeszcze nie wszedł do historii: „przedziwnym zrządzeniem losu Mostowicz zetknął się później i wcale jakoby zaprzyjaźnił się z jednym z aktywnych uczestników tej afery. Może los miał w tym wypadku na sobie białą kurtkę barmana z tymże nocnym dansingu +Adria+, a przedziwne zrządzenie polegało na wspólnie wypitym winie przy ladzie barowej? Dość, że bijący i bity byli już z sobą po imieniu. Takie rzeczy zdarzały się niekiedy w latach trzydziestych”.

Mostowicz pisał po dwie powieści rocznie (łącznie wydał ich 17), uzyskiwał gigantyczne honoraria i tantiemy. Jego dochody miesięczne szacowano na 15 tys. zł miesięcznie – jak podaje prof. Rurawski, dolar kosztował wtedy 5 zł. średnia pensja wynosiła 350 zł, wojewody – 950 zł, premiera RP – 1850 zł.

Osiem powieści Dołęgi-Mostowicza sfilmowano przed wojną; grały w nich gwiazdy: Jadwiga Smosarska, Kazimierz Junosza-Stępowski, Józef Węgrzyn, Adolf Dymsza, Ina Benita, Nora Ney, Aleksander Żabczyński. Większość wyreżyserował Michał Waszyński.

„Tadeusz Dołęga-Mostowicz pisał o kwestiach, zjawiskach i zachowaniach ponadczasowych. Romansowo-sensacyjne intrygi stanowiły dla niego przede wszystkim sztafaż – ocenił Marek Bukowski, który, pracując nad spektaklem, przeczytał cały dorobek pisarza. „Pracował codziennie i regularnie, ale w życiu prywatnym był bon vivantem. Otaczał go wianuszek pięknych pań, traktował je szarmancko, lecz się romansami nie afiszował. Mieszkał w luksusowym pałacyku w centrum miasta, miał dwunastocylindrowego buicka i tak samo jak Piłsudski wysyłał szofera do cukierni Zagoździńskiego na Wolską po łakocie, za którymi przepadał, uchodził za arbitra elegantiarum – na wzór angielskich dandysów nosił meloniki i ubrania w stylu wiktoriańskim, bywał na torach wyścigowych” – wyjaśnił. Przypomniał o rozległych kontaktach z literackimi luminarzami epoki: skamandrytami, Makuszyńskim, Goetlem, Ossendowskim, Nowaczyńskim, Gombrowiczem. „Nierzadko mu zazdrościli bajońskich zarobków: sum za sprzedaż praw do ekranizacji kolejnych książek” – przypomniał Bukowski.

Witold Gombrowicz należał do nielicznych, którzy bardzo wysoko oceniali jego umiejętność konstruowania powieści – przy okazji zaznaczył w „Dziennikach” swój podziw dla samodyscypliny i praktycznego podejścia Mostowicza do życia.

„To +self made man+, człowiek, który sam siebie stworzył” – skwitował prof. Rurawski karierę Mostowicza „od zecera do milionera”. I podał szereg przykładów, że Mostowicz umiał się dzielić swym bogactwem. Chętnie obdarowywał przyjaciół, był filantropem, fundował stypendia. Szanował swoich czytelników: odpisywał na każdy list, a otrzymywał ich setki.

Miał trzeźwą opinię o własnej twórczości. „Ja nie piszę, tylko zarabiam” – tłumaczył Mostowicz w wywiadach. „Gdy zarobię wystarczająco dużo i zbiję majątek, wezmę się do pisania czegoś wielkiego i prawdziwego. Myślę, że nastąpi to, gdy skończę pięćdziesiątkę”.

W 1939 roku Mostowicz napisał powieść o pierwszych Piastach, aby wejść do ligi „prawdziwych twórców”. Nie zdążył jej wydać. Maszynopis utworu zaginął podczas wojny.

We wrześniu 1939 roku miał 41 lat i był niepełnosprawny – nie wiadomo, czy został zmobilizowany, czy znów poszedł do wojska na ochotnika. Nieznany jest jego szlak bojowy.

Wśród historyków przeważa opinia, że zginął 20 września. Okoliczności śmierci mają kilkanaście sprzecznych wersji; a większość z nich ma… naocznych świadków. Poza dyskusją jest fakt, że padł ofiarą Sowietów. I nie podważa się oceny Jana Karskiego, którą zanotował Waldemar Piasecki: „Pisarz, który naśmiewał się, że w II RP brak honoru i zasad, zginął w ich obronie”.

„Okoliczności śmierci pisarza przedstawił mi jej świadek, Stanisław Szuwart” – Bukowski zrelacjonował mit, że Dołęga-Mostowicz został zastrzelony przez czerwonoarmistę, któremu odmówił oddania swoich oficerek. „Wydaje mi się to mało prawdopodobne. On już 20 lat wcześniej przekonał się, do czego zdolni są bolszewicy” – dodał.

Janusz Minkiewicz napisał w 1947 roku, że po ucieczce dygnitarzy i wojska za granicę Dołęga-Mostowicz pozostał w miasteczku. Zorganizował w nim samoobronę walczącą z grasującymi w okolicy bandami ukraińskimi i maruderami. Wtedy trafiła go kula wystrzelona przez nieznanego sprawcę.

Kuty były nazywane Rzeczpospolitą Ormiańską. Warto więc zapoznać się z relacją naocznego świadka, Mirosława J. Wiechowskiego, którą podał w swoim blogu ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zalewski: „Sowieci: najpierw czołgi, później piechota. Przywitali ich kwiatami żydowscy i ukraińscy +milicjanci+, czyli lokalne szumowiny, które uzyskały broń z grabieży na uchodzących do Rumunii Polakach. Żydzi mieli na rękawach opaski ma się rozumieć czerwone, a Ukraińcy niebiesko-żółte. Niektórzy +milicjanci+ powłazili na czołgi i ściskali się z czołgistami. Natychmiast też oznajmili Sowietom, że przed chwilą, w kierunku granicy z Rumunią, odjechał polski ciężarowy samochód wojskowy. Jeden z czołgów ruszył w pościg – a nie mogąc dogonić samochodu ostrzelał go z broni maszynowej. Zabity został kwatermistrz polskiej jednostki wojskowej, stacjonującej już w Rumunii, której wiózł on zakupione w Kutach produkty żywnościowe. Owym kwatermistrzem był Tadeusz Dołęga-Mostowicz, chluba polskiej literatury”.

Literacki opis dalszych zdarzeń zawarł w powieści „Ukraiński kochanek” Stanisław Srokowski, który także korzystał z relacji naocznych świadków: „Ciało pisarza zabrał na wóz jeden z mieszkańców, zwany Tondelem, i zawiózł je do kaplicy cmentarnej. Natomiast właścicielka posesji, p. Mojzesowicz, pozbierała dokumenty pisarza i inne drobiazgi, i oddała je pełniącemu wtedy obowiązki burmistrza Kut, księdzu wyznania ormiańsko-katolickiego, Samuelowi Manugiewiczowi. Sowieci pozwolili duchownemu zająć się pogrzebem. Trzy dni później przygotowania do pochówku powierzono zakładowi pogrzebowemu państwa Antoszewskich. Ciało pisarza włożono do metalowej trumny zalutowanej w taki sposób, by umożliwić najbliższej rodzinie we właściwym czasie przewiezienie zwłok w inne miejsce. I trumna została umieszczona w nowo zbudowanym i pustym jeszcze grobowcu należącym do znanej w okolicy ormiańskiej rodziny Ohanowiczów, w pobliżu cmentarnej kaplicy. Pogrzeb przerodził się w wielką manifestację patriotyczną, w której brali udział głównie Polacy, Żydzi, Ukraińcy i Ormianie, ale także przedstawiciele innych nacji zamieszkujących Pokucie. Ceremonię przy trumnie odprawiali dwaj księża, jeden wyznania ormiańsko-katolickiego, wspomniany już ksiądz proboszcz, Samuel Manugiewicz oraz kapłan wyznania rzymsko-katolickiego, ksiądz proboszcz, Wincenty Smal”.

Historyk, prof. Stanisław Sławomir Nicieja, który w 2010 roku dokonał wizji lokalnej w Kutach, napisał w „Kresowej Atlantydzie”: „Mostowicz leżał w otwartej trumnie w kaplicy cmentarnej. Zachowało się takie zdjęcie, które wykonał Ukrainiec Dutkowski. Licząca wówczas 14 lat, mieszkająca obecnie w Bystrzycy Oławskiej Bronisława Broszkiewicz-Drozdowska zapamiętała, że ludzie całowali buty Mostowicza i że na jego czole była krwawa plama”.

Władze PRL przez lata nie zgadzały się na sprowadzenie zwłok pisarza do Polski. Pozwolenie wydano dopiero podczas gierkowskiej odwilży, dzięki poparciu kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz Jarosława Iwaszkiewicza. 24 listopada 1978 roku szczątki zostały złożone w katakumbach na warszawskich Powązkach.

Znadniemna.pl/PAP

10 sierpnia 1898 roku w Okuniewie urodził się Tadeusz Dołęga-Mostowicz – pisarz, prozaik, scenarzysta. Autor powieści, m.in. "Kariera Nikodema Dyzmy", ,"Znachor'', "Profesor Wilczur" , doceniany przez Witolda Gombrowicza za umiejętność konstruowania powieści – przy okazji zaznaczył w "Dziennikach" swój podziw dla samodyscypliny i praktycznego podejścia

Andrzej Różycki – fotograf, filmowiec i teoretyk fotografii, urodził się w 1942 roku w Baranowiczach. Od kilkudziesięciu lat był jednak związany z Łodzią. Był jedną z kluczowych postaci sztuki w Polsce ostatnich sześciu dekad. Swoją twórczość artystyczną koncentrował wokół medium fotografii, dostrzegając w nim niewyczerpany potencjał refleksyjny, meta-artystyczny, estetyczny.

Andrzej Różycki (fotografia autora), 2010 rok/Fot.: obieg.pl

W latach 1961-1966 studiował na kierunku konserwacji zabytków i muzealnictwa Wydziału Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. W 1975 roku ukończył wydział reżyserii PWSFTviT w Łodzi, później także wykładał na uczelni.

Współtworzył Warsztat Formy Filmowej, działający w szkole filmowej, do którego należeli m.in.: Jerzy Wardak, Józef Robakowski, Antoni Mikołajczyk, Wojciech Bruszewski. Od lat 60. do końca 90. związany był z łódzkim środowiskiem progresywno-awangardowym. Uczestniczył w jego w najważniejszych manifestacjach artystycznych.

W latach 70. i 80. współpracował z Wytwórnią Filmów Oświatowych w Łodzi, gdzie zrealizował kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, głównie o tematyce etnograficzno-antropologicznej.  W końcu lat 80. i w 90. zainteresowany był przede wszystkim filmem, m.in. stworzył cykl obrazów dla telewizji polskiej „Era Wodnika”.

Autor nagradzanych na wielu festiwalach filmów, w tym tak wybitnych, jak „Nieskończoność dalekich dróg, Podpatrzona i podsłuchana Zofia Rydet A.D. 1989” i „Fotograf Polesia” (2001) – poświęcony Józefowi Szymańczykowi (1909-2003). Miłośnik, znawca i zbieracz ostatnich dokonań polskiej sztuki ludowej z zakresu malarstwa, rzeźby i ceramiki – zgromadził pokaźną kolekcje dzieł.  Od początku lat 80. do ok. 1987 roku był uczestnikiem wielu manifestacji w ramach Kultury Zrzuty; wcześniej (1979) wpłynął ideowo na kształtowanie się powstającej grupy Łódź Kaliska.

Artysta w fotografii uprawiał tzw. „estetykę błędu”, m.in. rozdzierając zdjęcia, tonując i malując je farbami, tworząc unikatowe obrazy o formule kolażu i fotomontażu. Jego prace znajdują się w zbiorach Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Narodowego we Wrocławiu, Muzeum Historii Fotografii w Krakowie, Muzeum Okręgowego w Toruniu i w Galerii Wymiany w Łodzi.  W 2011 odbyła się wystawa monograficzna artysty „Bycie z sacrum”, w Galerii Wozownia w Toruniu.

Wybitny nasz ziomek zmarł 12 grudnia 2021 roku. Spoczął na Starym Cmentarzu w Łodzi.

Opr. Emilia Kuklewska na podst. Obieg.pl/

Andrzej Różycki - fotograf, filmowiec i teoretyk fotografii, urodził się w 1942 roku w Baranowiczach. Od kilkudziesięciu lat był jednak związany z Łodzią. Był jedną z kluczowych postaci sztuki w Polsce ostatnich sześciu dekad. Swoją twórczość artystyczną koncentrował wokół medium fotografii, dostrzegając w nim niewyczerpany

Rozmowa z historykiem profesorem Nikołajem Iwanowem, sowieckim dysydentem, członkiem  grupy młodych Rosjan, którzy w 1980 roku skierowali odezwę do I Zjazdu „Solidarności”. Nękany i prześladowany przez KGB. W 1984 roku zamieszkał w Polsce, współpracował z „Solidarnością Walczącą” i Radiem Wolna Europa. Obecnie jest pracownikiem Zakładu Historii Najnowszej Instytutu Historycznego Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Bada „operację polską” NKWD i losy Polaków w Związku Sowieckim. Jest autorem m.in. takich książek jak: Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim w latach 1921–1939, Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy, Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina 1937–1938. Profesor Iwanow jest przewodniczącym Rady Fundacji Rodacy ’37.

Profesor Nikołaj Iwanow

Czy mógłby Pan profesor opowiedzieć o założeniu Straży Mogił Polskich?

– Zaczynało się to w dobie pierestrojki. Był to okres, kiedy wydawało się, że wszystko jest możliwe, że totalitaryzm odchodzi w niepamięć na zawsze. Ja pochodzę z Brześcia nad Bugiem. O tym, że istniała Armia Krajowa, jakieś mogiły polskie, prawie nikt tam nie wiedział, a kto wiedział, wolał na ten temat milczeć. W Polsce o Armii Krajowej znano w każdej rodzinie, ale o istnieniu Armii Krajowej za Bugiem albo w ogóle nie znali, albo ten temat był zupełnym tabu. Żadnych publikacji na ten temat prawie nie okazywało się, żadnych wspomnień – niczego. Pojedyncze wzmianki były wyjątkiem. Upadek komuny spowodował, że w Polsce zaczęto o akowcach „za Bugiem” pisać, zaczęto ich honorować. Ta fala odrodzonej pamięci przekroczyła Bug.

Na Białorusi Związek Polaków podjął się upamiętnienia tych bohaterów. Ja też wtedy nie bardzo wiedziałem, ale w okresie 1985-1989, kiedy Związek Sowiecki zbliżał się ku upadkowi, wydawało się, że można mówić o wszystkim, na każdy temat. Właśnie wtedy podczas mojego wykładu na Uniwersytecie (Wrocławskim) ktoś zapytał, a czy istniała Armia Krajowa na Białorusi? Mnie to zainteresowało, tym bardziej że wcześniej przeczytałem książkę autorstwa Cezarego Chlebowskiego „Zagłada IV odcinka”, w której pisano, że AK w czasie II wojny światowej bardzo aktywnie działała w Mińsku! To nie była książka naukowa, raczej publicystyczno-wspomnieniowa. Tam też przeczytałem, że w czasie wojny Polacy odbili niemieckie więzienie w Pińsku! To była słynna akcja, kiedy w Pińsku, w którym stał niemiecki garnizon, kilkaset żołnierzy, trzydzieści żołnierzy AK pod dowództwem por. Jana Piwnika „Ponurego” opanowali centrum miasta i wyzwolili z więzienia swoich kolegów, w tym oficera AK, cichociemnego Alfreda Paczkowskiego, ps. „Wania”.

Niedługo po tym byłem na Grodzieńszczyźnie, i ktoś mi opowiedział, chyba Tadeusz Gawin, że tu, pod Lidą, w Wawiórce, jest pochowany jeden z bohaterów książki, major Jan Piwnik (ps. „Donat”, „Ponury”, „Jaś”), prochy którego później sprowadzono do Polski. Zrozumieliśmy wtedy, że terytorium Białorusi to jedno wielkie cmentarzysko zapomnianych mogił polskich, którymi praktycznie nikt się nie opiekuje. Postawić krzyż, zrobić mogiłę było niemożliwe.

Ale w latach 70. pracowałem na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym razem z moim kolegą Piotrem Krawczenko, który w swoim czasie zrobił niesamowitą karierę w partii, ale był porządnym człowiekiem. Później, kiedy komuna padła i Białoruś ogłosiła niepodległość, on został ministrem spraw zagranicznych. Zwróciłem się do niego w sprawie tych mogił i dostaliśmy od ministerstwa spraw zagranicznych pozwolenie upamiętniać mogiły akowców, którzy walczyli z faszystami. Ten historyczny papierek jest w moim archiwum do dziś.

Czy to znaczy, że w dokumencie ukazywało się, że to mogiły żołnierzy AK?

– Właśnie Armii Krajowej. Wtedy wszyscy zachłysnęli się wolnością, i mi się wydaje, że Piotr Krawczenko chciał być takim demokratą jak nikt inny, dlatego pozwalał na wszystko, zaprzyjaźnił się z Natalią Arsienniewą, poetką emigracyjną, która była bardzo antykomunistyczna. Był człowiekiem, który naprawdę uważał, że jutro zwycięży demokracja, a do tego był szczerym Białorusinem, którzy wierzył w prawdziwą niepodległość własnego kraju.

I kiedy wróciłem do Polski, opowiedziałem o spotkaniu mojemu najbliższemu przyjacielowi Julianowi Winnickiemu, z który dzieliłem jedno biurko na Uniwersytecie Wrocławskim, moim uczniom Krzysztofowi Popielskiemu, Aleksandrowi Srebrakowskiemu. Musiałem im długo tłumaczyć, że istnieje problem upamiętnienia akowców, a także tych, którzy tam walczyli o polskość. Zdecydowaliśmy założyć „Straż Mogił Polskich”. Nikt nie wiedział, jak to zrobić, ale Julian Zdzisław Winnicki, wtedy jeszcze młody doktor historii, który był jednocześnie prawnikiem, przygotował wszystkie niezbędne dokumenty, i w ciągu tygodnia zarejestrowaliśmy stowarzyszenie.

W tamtych latach w społeczeństwie polskim było takie patriotyczne podniecenie, że nikt nie mógł nam odmówić pomocy. Poszliśmy do ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego, który natychmiast dał nam pięćdziesiąt tysięcy złotych, to były ogromne pieniądze. Jego żona Barbara, dziś senator RP, też współpracowała z nami. Kupiliśmy samochód Nyskę, zaprojektowaliśmy herb stowarzyszenia, ułożyliśmy mapę, gdzie można i trzeba postawić te krzyże. Ale najpierw trzeba było je zrobić. Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł zwrócić się do Wojska Polskiego. Poszliśmy od razu do dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego gen. Tadeusza Wileckiego, który dał nam jeszcze dwa samochody, ale najważniejsze, że skierował nas do zakładów wojskowych. Spotkaliśmy tam bardzo ciekawych ludzi, i oni nam zrobili pięć albo sześć pięknych krzyży.

W 1991 roku odbyła się nasza pierwsza wyprawa. Okres był taki, że można było coś robić. Już istniało Polskie Kulturalno-Oświatowe Stowarzyszenie im. Adama Mickiewicza na czele z Tadeuszem Gawinem. I mimo, że społeczeństwo polskie było biedne, wszyscy chcieli nam pomóc. Byłem zaprzyjaźniony ze znanym polskim dysydentem prof. Zdzisławem Krasnodębskim. Jego żona Zofia Urbanyi-Krasnodębska była w swoim czasie głównym dyrygentem Opery Wrocławskiej oraz założycielką i kierowniczką wrocławskiego chóru „Szumiący Jesion”. I kiedy w ich domu powiedziałem, że szykujemy się na pierwszą wyprawę na Białoruś, że będziemy stawiać krzyże, ona zaproponowała, żebyśmy wzięli ze sobą pięćdziesięcioosobowy chór! To była niezapomniana podróż.

Mieliśmy już pozwolenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych RB, ale chyba tylko jeden raz miejscowa władza zapytała o to. Wiele o Armii Krajowej na tych terenach dowiedzieliśmy po przekroczeniu granicy. Okazało się, że żyją ludzie, którzy pamiętają akowców, którzy zginęli, żyją rodziny tych akowców, żyją ludzie, którzy są w stanie pokazać, gdzie pochowano żołnierzy AK, ale najważniejsze, że były takie miejsca na cmentarzach, gdzie mimo zakazu władz, mimo że władza nazywała akowców faszystami, bandytami, ludność potajemnie pilnowała te mogiły, opiekowała się nimi. Kiedy myśmy przyjechali, atmosfera była taka, że w niektórych miejscowościach ludzie nie mogli uwierzyć, że można otwarcie mówić o takich wydarzeniach historycznych.

Niestety teraz część tamtych krzyży nie istnieje.

– Walka z mogiłami potrzebna Łukaszence w celu zastraszenia społeczeństwa białoruskiego. Kto najbardziej nadaje się na taki straszek? Polacy, polskość, pamięć o Polsce. Co tu ukrywać, oficjalna ideologia białoruska dzisiaj mówi o tym, że Polacy od wieków prześladowali Białorusinów, Polacy to tylko panowie, którzy robili krzywdę narodowi białoruskiemu. Ale to jest kompletna bzdura, fałsz! Polacy składali elitę intelektualną tych ziem, z Polski, z Zachodu na Białoruś przyszła kultura europejska. Franciszek Skaryna był człowiekiem Zachodu, nie Wschodu.

Czy pamięta Pan pierwsze uroczystości na grobach akowców z Białorusi?

– To jest jedno z największych wspomnień w moim życiu. W Wawiórce na cmentarzu zebrało się chyba z pięć tysięcy osób. I tu chór śpiewał hymn polski i „Rotę”, inne utwory patriotyczne, była niesamowita uroczystość, wszyscy płakali. Wszędzie potem były patriotyczne manifestacje. Nie wiem, jak długo jeszcze te krzyże będą stały. Takich uroczystych manifestacji, jak w 1991 roku, Straż Mogił Polskich już nigdy nie przeżyła. Przywieźliśmy nie tylko krzyże, ale i pomoc humanitarną. Początki Straży Mogił Polskich to z jednej strony była opieka nad mogiłami, a z drugiej strony to było wskrzeszenie polskości, dawanie nadziei tym Polakom, którzy zachowali polskość, że Polska istnieje, Że Polska pamięta o swych dzieciach i że o Polsce można mówić pełnym głosem, że o polskich bohaterach, którzy zginęli walcząc z totalitaryzmem, teraz, w latach 90. już można opowiadać.

A teraz za swoją polskość można okazać się w więzieniu.

– Myślę, że teraz Łukaszenko przywrócił najgorszy okres stalinowski. Kiedyś napisałem kilka książek na temat tak zwanej operacji polskiej.

Tak, ja pamiętam spotkanie z Panem profesorem jesienią 2019 w siedzibie ZPB oddział w Mińsku i premierę filmu o tamtych tragicznych wydarzeniach.

– Był taki okres, kiedy jedna z moich rozmówczyń powiedziała, że być Polakiem w Związku Sowieckim to jest to samo, co być Żydem w okresie okupacji niemieckiej. Bo było polowanie na Polaków. Bycie Polakiem to już był wyrok. I teraz Łukaszenko chce zrobić podobnie. To jest straszne.

I dlatego Andżelika Borys i Andrzej Poczobut są pozbawieni wolności?

– On po prostu chce zastraszyć własny naród i wmówić mu, że Polska cały czas myśli o tym, żeby zabrać Białorusi te tereny, gdzie Polacy stanowią większość. Oficjalna statystyka informuje, że na Białorusi w 2009 roku mieszkało koło 300 tys. Polaków. Oczywiście, to nie jest prawda, to między bajki można włożyć. W rzeczywistości znacznie więcej jest Polaków. Gdyby była prawdziwa demokracja i wolność, liczba Polaków wzrosłaby natychmiast trzykrotnie, a może i pięciokrotnie nawet. Tym bardziej, że Białorusini jako naród nie mają antypolskich nastrojów. Powiedziałbym nawet odwrotnie.

Historia pokazuje na przykładzie Ukrainy, jakie stosunki mogą być między narodami. Był taki okres, kiedy wydawało się, że to, co się stało między Polakami a Ukraińcami podczas II wojny światowej, jest na zawsze, a okazało się, że można, mając świadomość tego, że były takie krwawe okresy wzajemnej wrogości, jednocześnie budować w nowej płaszczyźnie przyjaźń między tymi narodami. I teraz ta niesamowita przyjaźń polsko-ukraińska powstała. Innej drogi nie ma. Wierzę, że jeszcze za naszego życia można będzie na ulicach białoruskich miast mówić „Jestem Polakiem” i być z tego dumnym.

Rozmawiałam niedawno we Wrocławiu z 93-letnią panią Marią Dutkiewicz. Jej ojciec Joachim Gill prawdopodobnie jest na tak zwanej „białoruskiej liście katyńskiej”. Jak Pan profesor myśli, czy jest szansa, że zobaczymy kiedyś tę całą listę?

– Oczywiście. System totalitarny polega na tym, że tam nic nie ginie praktycznie. Wydawało się, że w Związku Sowieckim Stalin i jego otoczenie, później Chruszczow, Breżniew, zrobią wszystko, żeby zniszczyć pamięć i prawdę o Katyniu. Okazało się, że wszystko w archiwach pozostało. Więc jestem absolutnie przekonany, że dokumenty są, to kwestia tylko upadku totalitaryzmu i zwycięstwa demokracji. Nie ma innej drogi. Stalin prawdopodobnie do końca życia nie mógł sobie wybaczyć, że zamordował i pochował polskich oficerów w rejonie Smoleńska, nigdy nie myślał, że Niemcy tam dojdą. Gdyby podejrzewał, że tak będzie, to na pewno zamordowałby ich gdzieś na Syberii i byłoby znacznie trudniej się dowiedzieć o tym.

Co Pan profesor myśli o absurdalnym terminie „ludobójstwo narodu białoruskiego”?

– W okresie międzywojennym polityka polska wobec Białorusinów nie była przemyślana i przyjazna. Ale z drugiej strony tuż za wschodnią granicą mordowano całą elitę narodu białoruskiego, wszystkich przywódców, natomiast tylko w Polsce Białorusini deputowani do parlamentu polskiego, nawet komuniści, mieli prawo wygłaszać swoje poglądy w demokratycznym parlamencie. W tamtych latach na terytorium Polski kształtowała się idea niepodległości Białorusi nie pod butem komunistycznym. I to, że dzisiaj mamy niepodległe państwo białoruskie, oczywiście wielka zasługa tej polskiej demokracji, ograniczonej, ale demokracji, w której Białorusini żyli w okresie międzywojennym w Polsce. Przecież wtedy powstała największa chłopska organizacja w Europie – Hramada, nie było większej organizacji chłopskiej w żadnym kraju europejskim. Mówienie o ludobójstwie narodu białoruskiego na terytorium RP jest absolutnie nie na miejscu. Jeżeli i było ludobójstwo, to raczej na wschodzie Białorusi, gdzie praktycznie żaden wolnomyślny poeta, pisarz, naukowiec białoruski nie przeżył.

Panie profesorze, niedawno w Polsce obchodzono rocznicę Powstania Warszawskiego. Czasami historycy mówią, że powstanie było nie w swoim czasie, że było niepotrzebne. To samo czasami słyszymy o protestach na Białorusi w 2020 roku. Jak Pan profesor jako historyk ocenia te wydarzenia?

– Nie wszyscy o tym wiedzą, ale Powstanie Warszawskie miało bardzo mocny akcent polsko-białoruski. Batalion Armii Krajowej, który znajdował się w Stołpcach, dotarł do Warszawy i brał udział w powstaniu. Kiedy powstanie wybuchło, dowódca AK gen. Bór-Komorowski wydał rozkaz o tym, że wszystkie jednostki Armii Krajowej muszą pomóc Warszawie. Wiele jednostek próbowało dotrzeć do Warszawy, ale jak dotrzeć, jeżeli po drodze linie kolejowe, wszędzie niemieckie wojsko, i praktycznie z takich dużych jednostek tylko ci nasi ze Stołpców dotarli do Warszawy. Kilkaset osób, z uzbrojeniem, i bardzo aktywnie walczyli w Puszczy Kampinoskiej, i niektórzy przeżyli!

W Powstaniu Warszawskim było bardzo dużo bohaterów z naszych terenów. Teraz i w Polsce, i w innych krajach pojawiają się prace, w których mówi się, że Powstanie Warszawskie to wielka tragedia, pomyłka, wymordowano elitę narodu polskiego. Ale moja opinia, bo też napisałem książkę o tym powstaniu – „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy” – jest taka: Polacy tą ogromną krwią w 1944 roku przekonali Stalina, że to naród, który gotów walczyć nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji o swoją wolność. I przez to w Polsce po wojnie został wprowadzony taki dość liberalny komunizm, nie było takiego strasznego powszechnego terroru. Armia Krajowa poniosła oczywiście dużo strat podczas walk z Armią Czerwoną, ale to nieporównywalne z tą wielką krwią, którą Stalin puścił innym narodom Związku Sowieckiego.

W Polsce nie było kołchozów, istniały małe przedsiębiorstwa prywatne. Ja już nie mówię o duchowej wolności. U nas w Związku Sowieckim dysydenci uczyli się języka polskiego tylko dlatego, żeby przeczytać niektóre zakazane książki. Osobiście prenumerowałem „Życie Warszawy”, dla mnie ta gazeta był jak „Wolna Europa” czy „Radio Swoboda”. Już nie mówię o teatrze, o kinie polskim, to było zupełnie coś innego. Polacy tą swoją wielką krwią przelaną podczas Powstania Warszawskiego wywalczyli sobie łagodniejszy system komunistyczny. Ta ofiara, ta krew była przelana nie na darmo. Mimo to że oczywiście to była straszna tragedia.

W jednym artykule o Domeyce przeczytałam, że gdyby nie emigracja, nie miałby takiej kariery, takich możliwości. Czy emigracja może być zjawiskiem pozytywnym?

– Jak najbardziej. Bardzo często. Trudno powiedzieć, czy Maria Skłodowska-Curie osiągnęłaby takie sukcesy gdyby pozostała w rozebranej przez zaborców Polsce. Wielu wybitnych przedstawicieli nauki, techniki dopiero na emigracji potrafili realizować swój potencjał. Co tu ukrywać, w dzisiejszej Rosji teraz jest ucieczka mózgów. Ci uciekinierzy od Putina później robią błyskotliwe kariery na Zachodzie. Z Białorusi też.

Rozmawiała Marta Tyszkiewicz z Wrocławia

 Znadniemna.pl

Rozmowa z historykiem profesorem Nikołajem Iwanowem, sowieckim dysydentem, członkiem  grupy młodych Rosjan, którzy w 1980 roku skierowali odezwę do I Zjazdu „Solidarności”. Nękany i prześladowany przez KGB. W 1984 roku zamieszkał w Polsce, współpracował z „Solidarnością Walczącą” i Radiem Wolna Europa. Obecnie jest pracownikiem Zakładu Historii

Skip to content