HomeHistoria„NICZYJA” (opowieść o poszukiwaniu tożsamości)

„NICZYJA” (opowieść o poszukiwaniu tożsamości)

Szanowni Czytelnicy, niedawno opublikowaliśmy wzruszający list pani Ludmiły Chałki (Eismont), która szuka informacji o miejscu swojego urodzenia oraz o swojej narodowości. Jej historia, mogąca być podstawą do napisania scenariusza pełnometrażowego filmu fabularnego o dramatycznych losach dzieci w okresie II wojny światowej, wzbudziła zainteresowanie u wielu z Was.

Ludmiła Chałka (Eismont). Zdjęcie z 1950 roku, kiedy nasza bohaterka mogła mieć około 10 lat.

Po publikacji listu pani Ludmiły na portalu Znadniemna.pl, autorka przekazała do redakcji szczegółowy opis swoich dziecięcych wspomnień i nawet snów o wczesnym dzieciństwie oraz historię swoich poszukiwań, które – niestety bez skutku – prowadzi przez całe życie.

Wierząc, że każda próba może przybliżyć szczęśliwe zakończenie tej historii, zdecydowaliśmy się opublikować ją na naszej stronie, publikując przy okazji zdjęcia Ludmiły Chałki (Eismont) z różnych okresów życia bohaterki.

Jeśli ktoś z was, Szanowni Czytelnicy, zapoznając się z poniższym materiałem, stwierdzi, że jest w stanie wspomóc poszukiwania pani Ludmiły informacją, bądź radą, to prosimy o skontaktowanie się z redakcją drogą e-mailową (e-mail redakcji: [email protected]) albo o pozostawienie wiadomości w komentarzach do niniejszej publikacji.

Oto opowieść o poszukiwaniach przez Ludmiłę Chałkę (Eismont) jej tożsamości, którą, zainspirowani jej lekturą, zatytułowaliśmy

„NICZYJA”

Wstęp

Z moich wspomnień wynika wyraźnie, że jestem „NICZYJA”.

Gdzie się urodziłam? Kiedy? W jakim kraju? W jakim miejscu? – tego nie zdołałam ustalić, głównie z uwagi na brak danych osobowych. W archiwach wojennych nie dotarłam do danych o transportach niemieckich bądź radzieckich, które by zawierały dane o dzieciach wywożonych z terenów dawnego Związku Radzieckiego.

Naznaczona jestem tragedią utraty obojga rodziców – zostałam fizycznie odcięta od przedwojennego świata. To co uważam za wspomnienia, może nie być prawdą a jedynie tworem wyobraźni – nie mam żadnej fotografii mojej matki i ojca, nie wiem jak wyglądali i jakie mieli imiona. Można uznać, że w moim przypadku przeszłość nie istnieje.

W zasadzie jestem pogodzona ze swoim sieroctwem, ale uważam, że od przeszłości, nawet tej strasznej, nie można odwracać się.

Żadnych wyjaśnień w mojej sprawie nie przyniosły poszukiwania czynione w latach 1960-2016.W moich poszukiwaniach kierowałam się chęcią zdobycia właściwych danych o sobie. Chcę przekazać moje przeżycia potomnym ze wskazaniem, że nie tylko wzięcie do niewoli, obóz koncentracyjny czy skierowanie do zniemczenia, ale również taki przypadek jak mój prowadzi do samotności i traumy na całe życie.

Okazuje się, że jestem „NICZYJA”, pojawiłam się znikąd. Zastanawiam się na tym, ze nikt z mojej rodziny nie poszukiwał mnie po wojnie, bo rodzice mogli zginąć, a reszta rodziny… Na pewno znajduje się gdzieś zapis moich urodzin, ale gdzie go szukać?

Według artykułu w Newsweeku Polska (nr 5/2009): „przeszłość jak żywa trwa zapisana w naszych wspomnieniach.”

Jak jednak sprawdzić, które z pamiętanych faktów są prawdziwe, a które fałszywe, skoro nie ma nikogo, kto by cokolwiek potwierdził?

W moim przypadku lata dziecinne są zapisane wyłącznie w mojej pamięci, w zasadzie bez udziału innych osób, które by te wspomnienia utrwalały lub korygowały.

Czy przywoływane przeze mnie wspomnienia stanowią zwykłą konfabulację, czy wynikają z silnej osobowości ukształtowanej po traumatycznych przeżyciach
w dzieciństwie – nie wiem.

Wspomnienia te towarzyszą mi nieustannie gdyż nie zostały rozwikłane lub wyjaśnione do chwili obecnej. Zdaję sobie sprawę, że są to wspomnienia fragmentaryczne, bez żadnego ciągu zdarzeń, ale nie potrafię tego zjawiska sensownie wytłumaczyć – być może byłam po prostu za mała aby pamiętać bardziej szczegółowo i logicznie.

Napisałam te wspomnienia przede wszystkim dla siebie, by uświadomić sobie w jakich warunkach społecznych i kulturowych czerpałam składniki formujące mój umysł, wyobraźnię i charakter.

Ważne jest, ile możemy z siebie dać czerpiąc z własnej niepowtarzalnej indywidualności. Bez refleksji nad swoimi korzeniami tej indywidualności nie zdefiniujemy i nie potrafimy określić się sami.

Po raz pierwszy w życiu, postaram się prostymi słowami wyrazić swoje wspomnienia, przedstawić świat, który już nie wróci. Chciałabym go przywołać, by zrozumieć siebie oraz postawę innych ludzi, zrozumieć własne przemijanie i zabłąkanie w świecie.

Początek mojego życia

Jestem dzieckiem wojny. Nie znam swoich rodziców, nic nie wiem o swojej rodzinie, nie znam kraju, w którym przyszłam na świat, nie wiem zatem, jakiej jestem narodowości – rosyjskiej, białoruskiej, łotewskiej, a może żydowskiej?

Ludmiła Chałka (Eismont). Zdjęcie z 1952 roku

Zdaję sobie sprawę, że po tylu latach od zakończenia drugiej wojny światowej mój wielki żal nad utraconą tożsamością jest wyłącznie bardzo osobistym
i niknącym w zgiełku dzisiejszego życia cichym płaczem wojennej sieroty.

Nie wiadomo właściwie od czego zacząć, bo tak naprawdę nie było żadnego początku. Przeżyłam piekło wojny, żyję, więc musiałam przyjść na świat
w określonym miejscu, czasie i rodzinie.

Moje wspomnienia dotyczące okresu do 1945 roku wynikają wyłącznie z powtarzających się w głowie zapisków. Można byłoby powiedzieć, że zostały zakodowane w mojej podświadomości i powtarzane są przeze mnie w różnych okolicznościach życiowych. To co opiszę, widzę oczyma swojej pamięci i tak też czuję.

Moje najwcześniejsze wspomnienia są obrazami przypadkowo utrwalonymi w pamięci dwu, może trzyletniego dziecka. Wydaje mi się, że pamiętam moją mamę i tatę – moi rodzice pracowali w szpitalu: widziałam ich w białych uniformach, mama przyjeżdżała samochodem z czerwonym krzyżem, co sugerowałoby, że była to sanitarka lub ambulans medyczny.

Ojca pamiętam wyłącznie ze szpitala. W domu go nie pamiętam. Twarzy obydwojga rodziców w ogóle nie pamiętam.

Pewnego razu przyjechała babcia, wszyscy byliśmy w szpitalu i potem wracaliśmy do domu, był wtedy także mój tato. Domu czy mieszkania również nie zapamiętałam – chyba był to duży pokój, łóżko, jakieś pojedyncze meble.

Pamiętam sen, który co jakiś czas przypominam sobie. Śniło mi się duże, białe zwierzę, może to był pies, może niedźwiedź, który od drzwi szedł do łóżka, a ja zerwałam się, krzyczałam i płakałam. Mama mnie wtedy uspakajała. Nikogo w domu oprócz mamy nie zapamiętałam.

Chyba często bywałam sama w domu i przez okno wyglądałam, kiedy mama przyjedzie – stąd zapamiętałam samochód z czerwonym krzyżem i biały fartuch.

Ponadto, biały strój mamy i taty zapamiętałam podczas pobytu w szpitalu, raz, tak zwyczajnie w jakiś dzień, gdy był ktoś chory i musiałyśmy z babcią szybko wyjść, drugi raz podczas uroczystości choinkowych. Wszedł Mikołaj, była choinka, dużo ludzi – tak jakby pracownicy szpitala – i był też diabeł, który jak się pokazał, to ja zaczęłam płakać i tata wziął mnie na ręce. Czy to był tata to nie jestem pewna, ale on wracał z nami do domu.

Następnie zapamiętałam, jak przyjechała babcia i mama odprowadzała nas na dworzec. Jechałam z babcią, która kupiła na stacji bułeczki, czy jakieś jedzenie. Jak długo, skąd i dokąd jechałyśmy, tego nie wiem.

Wtedy właśnie widziałam mamę po raz ostatni. Zapamiętałam duży peron, z którego odjeżdżałyśmy, i mamę trzymającą w ręku mój biały płaszczyk lub futerko – czy go zabrała, czy dała babci – tego też nie pamiętam.

Oddanie mnie do babci być może wiązało się z powołaniem rodziców na front, być może do służb medycznych.

Z babcią i dziadkiem mieszkałam w dużym domu nad rzeką. Dom chyba był z czerwonej cegły, były duże piwnice, w których chowaliśmy się wraz z innymi podczas nalotów. Tam widziałam działania wojenne, pamiętam okopy, w których wszyscy mieszkańcy siedzieli. Pamiętam jak Niemcy przedzierali się przez zamarzniętą rzekę. Ja siedziałam pod oknem, podnosiłam głowę nad parapet i wypatrywałam czy Niemcy już przeszli rzekę.

Był też moment jak babcia niosła garnek z jedzeniem przez podwórze do okopu i zaczęła się strzelanina, leciały odłamki a babcia krzyczała żebym się położyła na ziemię. Pamiętam ten widok. Jestem ciekawa czy to wszystko co piszę było w jakimś stopniu prawdą – tego już nigdy nie dowiem się, bo i skąd i od kogo.

Wspomnę jeszcze, że prawdopodobnie były to prawosławne, rosyjskie tereny, bo u babci wisiał święty obraz – jaki, nie pamiętam – do którego wszyscy modlili się. Nie potrafię powiedzieć w jakim języku rozmawiali ze mną.

Pewnego dnia nastąpiło coś strasznego, babcia zaprowadziła mnie do miasta, do jakiegoś domu, w którym było dużo dzieci, postawili mnie na krześle lub na czymś wysokim i oglądali, a potem zabrali do dzieci i więcej babci nie widziałam.

Czy to było od razu, czy po jakimś czasie, ale pamiętam, że w nocy wszystkie dzieci szły parami do pociągu. Miasto płonęło od bombardowań, domy paliły się, był straszny huk i łomot – a my jak baranki szliśmy do pociągu i ładowali nas do towarowych wagonów. Jechaliśmy, skąd i dokąd – tego nie wiem.

Latem 1942 roku transport dotarł do Hancewicz koło Baranowicz, na terenie obecnej Białorusi. Tam był postój. Niemcy wyrzucili nas na stacji i wszyscy czekali na dalsze rozkazy. Tymczasem przyszli ludzie i zaczęli te dzieci zabierać do swoich domów. Mnie zabrały dwie siostry, które miały po około 15 lat. Mówiły, że miałam duże niebieskie oczy, kręcone ciemne włosy i piegi na nosie. Uznały, że jestem do nich podobna, a ponadto miałam wzrok skierowany w ich stronę. Byłam wtedy bardzo chora, słaba, miałam boleści brzucha.

W późniejszych latach dowiedziałam się, że zabieranie dzieci poprzedzone było pogłoską, że ten transport cały wraz z dziećmi pojedzie do obozu zagłady. Dzieci w transporcie było około pięćdziesięcioro w jednym wagonie.

W pozostałych wagonach byli dorośli. Ludzie mówili, że transport był z Wielikich Łuk, Smoleńska, Mińska, Charkowa lub innych miast z kierunku „Moskwa”. Nie pamiętam w ogóle, czy ja mówiłam i w jakim języku porozumiewałam się w tym czasie.

Czy te dzieci wszystkie zostały zabrane, tego nie wiedzieli mieszkańcy. Cała akcja odbyła się szybko i potajemnie przed Niemcami.

Siostra Pani Burzyńskiej – Pani Majewska, zabrała również chłopca, który nazywał się Nikołaj Titow – losów jego nie znam, bo w krótkim czasie został ulokowany w jakimś domu dziecka i później nie wyjechał z nami z Hancewicz. Pozostał w szpitalu w Hancewiczach, podobno z uwagi na zły stan zdrowia.

Opiekunka tych dzieci w transporcie była podobno Rosjanką i samodzielnie podjęła decyzję o wydaniu dzieci (tak wynika z pewnego listu, który otrzymałam swego czasu z Rosji).

Przy wydaniu mnie spojrzała na listę i powiedziała, że nazywam się Ludmiła Eismont (pisownię nazwiska przyjęto przy sporządzeniu metryki dopiero w roku 1952). Żadnych danych więcej nie podała, być może ich nie posiadała.

Miasta Hancewicze niewiele pamiętam, bo byłam mała – to była dość niska zabudowa.

Mieszkaliśmy chyba przy głównej ulicy, w domu z trzema pokojami i kuchnią. Było wejście od ulicy i od podwórza. Była jakaś komórka, a oddzielne WC znajdowało się w podwórzu.

Pamiętam, że bywali w tym domu Niemcy, nawet chyba mieszkali w pomieszczeniach od ulicy. Później Niemcy zajęli cały dom, a my znaleźliśmy się w innym mieszkaniu.
Pamiętam jak niemieccy żołnierze w zielonych mundurach dawali mi cukierki. Pamiętam, że byłam chora, chyba to był koklusz.

W Hancewiczach odwiedzałam rodzinę Majewskich, siostrę Pani Katarzyny Burzyńskiej, która mieszkała na tej samej ulicy. Był to też parterowy budynek,
w którym była kuchnia z ogromnym piecem, na który można było wejść i siedzieć. Ja na tym piecu siadałam razem z Kolą, chłopcem, którego również wzięli z transportu Państwo Majewscy.

Rodziny Majewskich w zasadzie nie zapamiętałam. Córka Pani Majewskiej, Irena (ur. 1926 r.) była wtedy młodą dziewczyną, a 1944 roku urodziła syna
– ale o tym fakcie dowiedziałam się długo po wojnie.

Rodzina Rozalii i Władysława Majewskich zamieszkiwała w Hancewiczach na długo przed wojną, tam też urodziły się ich dzieci, córka Irena i syn Feliks, który zmarł w wieku pięciu lat. Pan Władysław zmarł w 1942 roku i jest pochowany na miejscowym cmentarzu.

Lata 1942 – 1945 dalsza tułaczka

Rodzina, w której przebywałam, składała się z mamy, Katarzyny Burzyńskiej (ojciec został zesłany w 1938 roku na Syberię i tam zginął), dwóch synów: Jerzego i Sławka i dwóch córek: Ireny i Jadwigi. Trzeci, najstarszy syn został wcielony do rosyjskiego wojska. Po wojnie został w Rosji, mieszkał w Mińsku i miał tam rodzinę. Rodzina Burzyńskich uciekała z Dobrusza pod Homlem na zachód i w czasie wojny lub przed wojną dotarła do Hancewicz, gdzie zamieszkiwała ze swoją rodziną siostra Pani Katarzyny Burzyńskiej.

Razem z rodziną Burzyńskich byłam w Hancewiczach do momentu wyjazdu na zachód. Są dwie wersje związane z tym wyjazdem – jedna mówi, że był to przymusowy transport niemiecki, być może do obozu, a druga, że wyjazd został zorganizowany przez samych mieszkańców – nie wiem, która z tych wersji odpowiada prawdzie.

W samych Hancewiczach było niewesoło. Niemcy nie próżnowali: były godziny policyjne, łapanki, wieszali ludzi przy ulicy naprzeciw ich siedziby. Tamtędy przechodziłam do szpitala po mleko, to wszystko widziałam na własne oczy. W szpitalu pracowała jako pielęgniarka siostra pani Burzyńskiej i nazywała się Rozalia Majewska. W tym samym szpitalu pracowała również Irena Majewska, córka Pani Rozalii.

Latem 1944 roku ruszyliśmy transportem kolejowym z Hancewicz (byli w nim również inni mieszkańcy) i dotarliśmy do Siedlec. W trakcie tego postoju koczowaliśmy na torach. Nie wolno było nigdzie oddalać się.

Okazało się, że my byliśmy w ostatnim wagonie. Jak transport ruszył, nasz wagon pozostał na torach, a kolejarze mówili, żeby zostać, bo tamtych, co odjechali, czeka śmierć w obozie. W Siedlcach przebywaliśmy jakiś czas ulokowani w łaźni, chyba na terenie jakiegoś zakonu.

Burzyńscy chcieli mnie w tym zakonie zostawić. Podczas apelu z modlitwą zaczęłam płakać i uciekłam do rodziny Burzyńskich i powiedziałam, że w tym zakonie nie zostanę. Pierwszy raz widziałam zakonnice w czarnych strojach – po prostu bałam się.

W tym czasie front wymieszał się, bo nacierały wojska rosyjskie, a Niemcy cofali się – my natomiast szybko przemieszczaliśmy się dalej od Siedlec do wsi Rzeszotków. Widać było z pewnej odległości, że Siedlce płonęły na skutek bombardowań.

Po dotarciu do wsi Rzeszotków byliśmy wszyscy skupieni w szkole, w jednej dużej sali, a podczas bombardowań schodziliśmy do schronów wykopanych
w ziemi. Było biednie i strasznie.

W końcu z uwagi na brak pożywienia zostaliśmy ulokowani w poszczególnych gospodarstwach jako pomoc w ogrodzie, w domu, polu – za miskę jedzenia.
Ja również zostałam oddana do gospodarza, pomimo, że byłam małą dziewczynką (4 lub 5 letnie dziecko).Był to okropny koszmar.

Można powiedzieć, że traktowali mnie nieludzko, gdyż spałam na podłodze pod drzwiami wejściowymi, często pędziłam krowy, ale nie pamiętam czy z całej wsi, a może tylko „mojego” gospodarza.

Siedziałam na pastwisku i strasznie głośno płakałam. Tych krów ja nie pilnowałam, bo bałam się ich po prostu.

Dobrych chwil z tego okresu nie pamiętam – co jadłam, czy się myłam – raczej nikt się mną nie zajmował. Musiałam być brudna jak nieboskie stworzenie i bardzo wycieńczona, bo pamiętam, że pewnego razu, przy schylaniu się pękły mi wrzody na szyi.

Wtedy nie spotykałam się z rodziną Burzyńskich, pomimo, że całe rodzeństwo przebywało w tej samej wsi (ich matkaw tym czasie była w Siedlcach). Gdy dowiedziałam się, chyba od gospodarza, że cała rodzina wybiera się do wyjazdu dalej na zachód, to zaczęłam błagać gospodarza, żeby mnie zawiózł do pani Burzyńskiej do Siedlec i tak się też stało.

Byłam wtedy szczęśliwa, choć bardzo słaba i zaniedbana, zawszona, głowa cała w strupach. Babcia Burzyńska, bo tak ją później nazywałam, doprowadziła mnie do porządku, choć przez pewien czas byłam odizolowana ze względu na insekty.

Pamiętam pierwszą zacierkę na wodzie, z jakimś mizernym tłuszczem – była bardzo smaczna. Jak wszystkie dzieci pani Burzyńskiej zjechały się do Siedlec, wiosną ruszyliśmy z tobołami na zachód Polski – to był 1945 rok.

Nie pamiętam tej podróży, czy trwała krótko, czy długo. Można byłoby przypuszczać, że chyba to było tuż po wyzwoleniu, bo w Warszawie przekraczaliśmy Wisłę pieszo przez most pontonowy. Widziałam wtedy zrujnowane miasto, ale w bramach byli już handlarze z jedzeniem.

Z Warszawy pojechaliśmy do Piły, która również była zrujnowana, choć miasto było ładnie położone nad rzeką Gwdą, wśród zieleni i skwerów.

W Pile zatrzymaliśmy się na ulicy Częstochowskiej (obecnie Komuny Paryskiej) u siostry Babci Burzyńskiej, która dotarła tam wcześniej wraz ze swoją rodziną.

Z uwagi na duże zagęszczenie, rodzina Burzyńskich przeniosła się na ulicę Bieruta (obecnie 11-go Listopada). Była nas duża gromada, ciasno, kłopot
z jedzeniem i z pracą. W końcu zamieszkaliśmy oddzielnie ale problemy życiowe występowały nadal.

W Pile znalazło się więcej repatriantów ze wschodu, szczególnie ci, co jechali z nami z Hancewicz w tym ostatnim wagonie. Był tam też adwokat Timofiejew wraz z rodziną, który był chyba radzieckim burmistrzem Hancewicz.

Ulokował się on z całą rodziną w willi naprzeciw domu przy ówczesnej ulicy Częstochowskiej, w którym chwilowo zamieszkaliśmy wraz z rodziną babci Burzyńskiej. Tej willi obecnie już nie ma, została rozebrana, a w tym miejscu powstał blok mieszkalny. Pan Timofiejew wraz z żoną i córką, pochowani są na cmentarzu w Pile.

W późniejszych latach chcieliśmy się dowiedzieć od pana Timofiejewa, czy cokolwiek więcej wie o transporcie, którym przyjechałam do Hancewicz , co się stało z pozostałymi ludźmi , kto kierował tym transportem, czy dzieci zostały w całości „rozebrane” i jakie były tego okoliczności. Zarządzał przecież miastem w tym czasie, ale odpowiedział, że nie pamięta, chociaż wiedział, że mnie zabrano z tego transportu, ale twierdził, że nic więcej nie wie i nie pamięta.

Brak było zatem dobrej woli aby powiedzieć prawdę. Co się za tym kryło, czego się obawiał, nie wiadomo, tym bardziej, że sam wraz z rodziną znalazł się w tej samej sytuacji co pozostali mieszkańcy Hancewicz.

Państwu Burzyńskim zawdzięczam życie, ocalenie i należy się im najwyższe uznanie.

W późniejszych latach nie interesowali się moim życiem i nie mieli ze mną żadnych kontaktów, chociaż wiele spraw zostało niewyjaśnionych do dzisiaj.

Moje wcześniejsze poszukiwania

Od lat 60-tych ubiegłego wieku kilkakrotnie wznawiałam próby wyjaśnienia mojej tożsamości. Niestety, ani korespondencje, ani bezpośrednie rozmowy
w urzędach, sądach, archiwach – nie przyniosły pozytywnych rezultatów.

Ludmiła Chałka (Eismont). Zdjęcie z 1954 roku

Staram się zrozumieć, że upłynęło wiele lat od zakończenia drugiej wojny światowej, niemniej, zupełny brak rezultatów poszukiwań oznacza dla mnie wyłącznie smutek i żal.

1. Poszukiwanie w sprawie ustalenia swoich faktycznych danych oraz tożsamości rozpoczęłam w latach 60-tych poprzez napisanie listu do Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Prowadzona korespondencja PCK do Radzieckiego Czerwonego Krzyża w Moskwie nie przyniosła żadnego pozytywnego wyjaśnienia. Były wzmianki o poszukiwaniu dzieci przez rodziców, ale były sprzeczne z lokalizacją transportów, oraz przedstawionych znaków szczególnych u dzieci, których ja nie posiadałam. Na tym poprzestano dalszych poszukiwań z uwagi na brak danych osobowych moich i rodziców. Moim zdaniem niewłaściwie skupiono uwagę na dane osobowe, których nie mogłam podać bo ich nie znałam, zamiast na dane dotyczące transportów niemieckich kierowanych na zachód. Te informacje winny się znajdować w archiwach wojennych Niemiec i dawnego Związku Radzieckiego.
2. W latach 70-tych napisałam pismo do ilustrowanego magazynu „Przyjaźń”, który był jednocześnie wydawany na terenach ówczesnego Związku Radzieckiego. W wyniku tego artykułu nadeszło dużo listów nie wnoszących nic konkretnego do sprawy, choć niektóre listy były miłe,
a treść niektórych zupełnie nie odpowiadała sprawie poruszanej
w moim artykule.
3. Następnie w latach 80-tych wystąpiłam do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce do Instytutu Pamięci Narodowej
w Warszawie. Poinformowano, że nazwisko „Ejsmont” w różnych wariantach pisowni występuje około 500 razy, wśród których nie ma takich, które pochodziłyby z okolic Wielikich Łuk lub tam się urodziły.
Ja przecież pisałam, że nie pochodziłam z tego miasta, tylko z tego miejsca był transport niemiecki (tam mieszkała babcia, do której oddała mnie mama). Było to następne nieporozumienie. Pozytywny natomiast był fakt, że Instytut wskazał w kolejnej odpowiedzi, żebym wystąpiła
z pismem do agendy Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża
o nazwie InternationalerSuchdienst , D-3548 AROLSEN/Waldeck, RFN (wówczas). Po dłuższym oczekiwaniu otrzymałam odpowiedź, że nie mają dostępu do radzieckich archiwów wojennych i nie są w stanie podać właściwej informacji.
4. Wcześniej wystąpiłam do Radia Moskiewskiego po otrzymaniu od jednej czytelniczki z Ustki książki „Radiostacja Nadziei” napisanej przez Agniję Barto. Niestety Radio odpisało, że nie prowadzą poszukiwania rodzin zaginionych w czasie wojny i skierowano moją sprawę ponownie do Radzieckiego Czerwonego Krzyża, który chyba miał najlepszy dostęp do radzieckich archiwów wojennych. Nikt w tym czasie nie miał ochoty wyjaśnić przyczyny skierowania transportu ludzi do miasta Hancewicze
i co ewentualnie z nim dalej się stało. Być może w tym transporcie było więcej danych o poszczególnych osobach.
5. Ponadto, kilkakrotnie wystąpiłam na piśmie do Memoriału
w Moskwie ale korespondencja pozostawała bez żadnego potwierdzenia, nawet nie wiem, czy moje listy tam dotarły, choć żaden nie wrócił do mnie.
6. Ostatnie pismo z 29.03.2006 r. skierowane zostało do PCK w Warszawie – do chwili obecnej brak jakiejkolwiek informacji.

Ostatnie poszukiwania chronologicznie

W trakcie ostatnich poszukiwań natknęłam się na wiele niejasności, między innymi dotyczących okoliczności powstania mojego aktu urodzenia wydanego 1952 roku przez Urząd Stanu Cywilnego w Pile.

Powyższy akt sporządzono 30 czerwca 1952 roku na podstawie prawomocnego postanowienia Sądu Powiatowego w Aleksandrowie Kujawskim, wydanego 12 listopada 1951 roku (Sygn. Akt Nr 489/51). Przebywałam wówczas u Heleny i Kazimierza Dziewulskich, zamieszkałych w Aleksandrowie Kujawskim. Państwo Dziewulscy zabrali mnie z Domu Dziecka Nr 2 w Pile, nosząc się z zamiarem adopcji, do której w końcu nie doszło.

Ludmiła Chałka (Eismont). Zdjęcie z 1958 roku

Co istotne w tej sprawie, do dzisiaj nie udało się ustalić kto podał i jak poświadczył moje dane osobowe, w tym szczególnie dane moich rodziców, które ja kwestionuję. W dokumencie są nielogiczne zapisy odnośnie zamieszkania rodziców w chwili mojego urodzenia (dz. II poz. 6, dz. I poz. 5).

1. Pismem z 11.10.2014 roku zwróciłam się do Sądu Rejonowego w Aleksandrowie Kujawskim o wydanie odpisu wskazanego postanowienia. Otrzymałam odpowiedź (04.11.2014), że po sprawdzeniu zasobów archiwalnych nie odnaleziono akt sprawy Nr 489/51. Do tej odpowiedzi dołączono kserokopię z Repertorium Sądu Grodzkiego w Pile z 24.01.1950 roku o ustanowieniu opieki nad małoletnią Ludmiłą Eismont. Urząd Stanu Cywilnego w Pile, w którym byłam osobiście, również nie posiada tego postanowienia i nie potrafi udzielić informacji, gdzie mogą znajdować się te dokumenty.

2. Poszukiwania dokonane w Archiwum Państwowym we Włocławku (repertoria akt przekazanych z Sądu Rejonowego – dawnego Sądu Powiatowego w Aleksandrowie Kujawskim) wykazały, że są numery NS z tych lat, ale fizycznie, „na półce” moich akt nie ma. Ku zdziwieniu pracowników Archiwum, nikt nie wie co z tym można począć i jak to mogło się stać? Wygląda to na koszmarny przypadek bałaganu lub czyjeś celowe działanie.

3. Wobec powyższego, 28.12.2014 roku skierowałam pismo do Sądu Rejonowego w Pile w sprawie Aktu Urodzenia wydanego przez Urząd Stanu Cywilnego w Pile 30 czerwca 1952 roku. Otrzymałam odpowiedź, że nie odnaleziono tych dokumentów – mogły być przekazane do Archiwum Państwowego w Poznaniu.

4. Pozostałe trzy wystąpienia – do Archiwum Państwowego w Poznaniu, Kuratorium Oświaty w Poznaniu, Archiwum Akt Stanu Cywilnego w Łodzi – dotyczące moich dokumentów szkolnych z lat 1945-1949 oraz okoliczności oddania mnie do Domu Dziecka w Pile, również nie przyniosły żadnych rezultatów.

5. Zwróciłam się telefonicznie do Domu Dziecka „Młody Las” w Toruniu, do którego została przekazana moja dokumentacja po likwidacji Domu Dziecka Nr 2 w Toruniu przy ulicy Bydgoskiej. Otrzymałam odpowiedź, że nie mogą mi udzielić informacji, gdyż cała dokumentacja archiwum spłonęła w wyniku podpalenia tego archiwum przed rokiem 2012.

6. Skierowałam ponowne pismo do Archiwum Stanu Cywilnego w Łodzi, z prośbą o zbadanie, czy istnieją akta dotyczące mojej osoby w posiadanych zasobach archiwalnych dotyczących odtwarzanych dokumentów z lat 1947-1952. Otrzymałam odpowiedź, że wnioskowane dokumenty nie znajdują się w zasobach archiwalnych Urzędu Stanu Cywilnego w Łodzi. Wskazano, że poszukiwane akta powinny znajdować się w zasobach zbiorowych miejsca rejestracji, tj. w Urzędzie Stanu Cywilnego w Pile.

7. W sprawie transportów niemieckich w czasie II wojny światowej, odnośnie przewozu ludności cywilnej, a szczególnie tego konkretnego transportu, którym ja jechałam jako dziecko, występowałam:
– po raz drugi do International Tracing Service (ITS, GrosseAllee 5-9, Bad Arolsen, Niemcy) o wskazanie w jakim archiwum wojennym można uzyskać takie dane – w otrzymanej odpowiedzi zostałam powiadomiona, że nie posiadają w swoich zasobach tego typu danych, tym bardziej, że nie mają dostępu do radzieckich archiwów wojennych.

– do Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie, w sprawie niemieckich transportów w czasie II wojny światowej, odnośnie dawnych terenów przedwojennego państwa polskiego (obecnie Ukraina i Białoruś). Niestety, nie posiadają w swoich zasobach tego typu danych.

– nie otrzymałam żadnej odpowiedzi z Ośrodka Karta, pomimo, że sprawa dotyczy zdarzeń z okresu ostatniej wojny światowej i terenów zabużańskich.
Załączam kopie pism dla potwierdzenia opisanych spraw (szereg pism w międzyczasie utraciłam na skutek częstych zmian adresu zamieszkania).

Ludmiła Chałka (Eismont). Zdjęcie z 1982 roku

Dodatkowo załączam:

• Oświadczenie Jadwigi Majewskiej spisane 23 stycznia 1990 roku w Państwowym Biurze Notarialnym w Głogowie, stanowiące jedyny dokument potwierdzający wywóz kolejowym transportem.

• Analogiczne oświadczenie złożyła siostra Jadwigi – Irena Ejsmont (nazwisko to samo, co moje podane w transporcie, ale raczej bez związku z moją prawdziwą rodziną).

Okoliczności związane z odebraniem mnie z niemieckiego transportu oraz powstania mojego aktu urodzenia – do dzisiaj budzą moje wątpliwości – nikt z rodziny wyżej wymienionych Pań nigdy nie wyjaśnił, jak to stało się, że podano takie, a nie inne dane w moim akcie urodzenia, wydanym 30 czerwca 1952 roku przez Urząd Stanu Cywilnego w Pile.

Akt urodzenia sporządzono na podstawie prawomocnego postanowienia Sądu Powiatowego w Aleksandrowie Kujawskim z 12 listopada 1951 roku (Sygn. Akt NS.489/51).
Czynione przeze mnie starania nie przyniosły wyjaśnienia z uwagi na nie odnalezienie akt w archiwum.

Wyjaśnienia zatem wymaga fakt, że osoba, która zabrała mnie z transportu nazywała się Irena Burzyńska. W 1946 roku, w Głogowie lub okolicy, wyszła za mąż za Ludwika Ejsmonta, o czym przez długie lata nie wiedziałam – nikt takiej informacji mi nie przekazał.

Dopiero w 2014 roku napotkałam na internetowej stronie IPN informację o Ludwiku Ejsmoncie, urodzonym w Hancewiczach, jako pracowniku ówczesnego MO (lata 1951-1972).

Wystąpiłam do IPN o zbadanie dokumentów tej osoby i potwierdzenia moich przewidywań co do składu rodziny, którą znałam. IPN przyjął sprawę do zbadania wyłącznie dlatego, że Ludwik Ejsmont urodzony w Hancewiczach jest umieszczony w moim akcie urodzenia jako ojciec. Ja tego człowieka w całym swoim życiu nigdy nie poznałam, choć kilka razy spotkałam się z rodziną Państwa Burzyńskich.

Powyższe fakty budzą moje obawy i wątpliwości co do dobrych intencji osób, które podały dane do mojego powojennego aktu urodzenia.

(…)

Ludmiła Chałka (Eismont) dla Znadniemna.pl

Brak komentarzy

Skomentuj

Skip to content